Przejdź do treści

BIG POTATO

OPOWIADANIA ONLINE

SWEN I ŻYWE TRUPY

Powietrze było gęste od wilgotnego, gliniastego zapachu — dowodu na nasiąkniętą deszczem ziemię zmieszaną z rozkładającym się mięsem dzikich zwierząt. Schowałem się nisko za poskręcanym pniem, a moje serce waliło w rytm cichego dudnienia otaczającej dżungli. Tęczowe odcienie zmutowanych roślin migotały delikatnie, gdy blade snopy światła słonecznego przebijały się przez gęste liście powyżej. Wolny dotychczas oddech przyśpieszył w momencie, kiedy wyjrzałem zza sękatych gałęzi, by dostrzec mojego wroga. Radix Predatoria, mięsożerna roślina nazwana tak dzięki korzeniom, które wiły się jak węże, gotowe do ataku.

Ciche syczenie. Wyczuła mnie, a powietrze jakby zastygło pod wpływem napięcia. Obróciła się nagle, a jej pnącze przypominające mackę trzasnęło w moją stronę z hukiem. Odtoczyłem się w samą porę, czując podmuch wiatru, gdy macka przelatywała nad moją twarzą. Zarośla drżały od jej agresywnych ruchów, a ja mogłem poczuć każdą wibrację przenoszoną przez ziemię, aż do moich kości. „Oż ty!” krzyknąłem, wyciągając mój stary, wysłużony nóż. Jego ostrze było pokryte warstwą rdzy, jakby dawno zapomniane przez świat, a jednak mimo tego utrzymywałem je starannie naostrzone. To była prymitywna broń, ale dawno temu nauczyłem się, że przetrwanie zależy bardziej od szybkości i zręczności niż od tego, czym władam.

Rzuciłem się do przodu, celując w sam środek liściastej bestii. Szybkim pchnięciem wbiłem nóż w mięsiste, zielone centrum. Z przyjemnością obserwowałem, jak jej soki zderzały się z matową szarością świata, który znałem. „Eeeek!” Groteskowy krzyk wyrwał się z rośliny, dźwięk bardziej pasujący do żywej istoty niż zielonego potwora. Wiła się w konwulsjach, uwalniając chmurę zarodników, która wypełniła powietrze mdłym, słodkim zapachem. Zatoczyłem się do tyłu, czując, że za moment ogarną mnie mdłości. Mimo to parłem znów do przodu, przekręcając nóż, zanim ponownie dźgnąłem. „Stój w miejscu, ty przerośnięty chwaście!” krzyknąłem, a determinacja napędzała moje ciosy. Przy ostatnim pchnięciu ostrze wbiło się głębiej, a krzyki rośliny zelżały do żałosnego jęku, zanim padła martwa w zarośla.

Dysząc, wyciągnąłem nóż i wytarłem go o już dość brudne spodnie. Tętno zaczęło mi się uspokajać, adrenalina powoli odpływała z mojego organizmu, a gdy świat ucichł, pozwoliłem sobie na chwilę wytchnienia. Zwycięstwo było małym pocieszeniem w tym chaosie, który pochłonął wszystko nad i pod ziemią. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od pewnego czasu słyszę kroki. Zamarłem, a dźwięk przykuł moją uwagę. Kroki? Powietrze znów zaszumiało napięciem, a instynkt kazał robić swoje. Schowałem się za resztkami pokonanej rośliny. Chwilę później z gąszczu wyłoniła się jakaś postać — znajoma sylwetka.

Posłaniec z odległego bunkra. Jeden ze Skrybów Pasewalk otoczony przez uzbrojonych strażników. Ich oczy szeroko otwarte w desperacji z pewnością pamiętają lepsze dni, niż poszukiwanie mnie w Puszczy Rominckiej.

„Swen!” zawołał wysłannik, a w jego głosie słychać było radość z tego spotkania.

„Brehm?” zapytałem zaskoczony, wchodząc w bardziej oświetlony obszar. „Co robisz w tym bagnie? Nie powinieneś być pod ziemią? Tam jest bezpieczniej!”.

„Bezpieczniej?” prychnął, przeczesując dłonią splątane włosy. „Myślisz, że ściany bunkra mogą nas chronić przed wszystkim? Mamy cholerne problemy!”. Poruszył się niespokojnie, rzucając szybkie spojrzenie na strażników. Ich wzrok jakiś czas temu zatrzymał się na martwej roślinie. „Jesteśmy atakowani przez jakieś stworzenia. Ludzie, ale nie do końca. Bardziej jak trupy – puste skorupy, ale z wściekłością żywej istoty”.

Obrazy nadgniłych, chwiejących się zwłok przemknęły mi przez myśl, wskrzeszone przez jakąś mroczniejszą siłę. Widziałem dawno temu raporty o takich atakach, słyszałem opowieści tych, którzy podobno im uciekli, ale nie brałem tego zbyt poważnie. „Atakują nasz lud” kontynuował. „Ludzie znikają z pól, czasem całymi grupami, a potem wracają odmienieni”. Mój żołądek zacisnął się, gdy to mówił. „Śmierć rozprzestrzenia się w szeregach Skrybów, a ty przychodzisz tutaj, prosząc o pomoc. Przyjacielu, pomogę ci, ale nie mogę nic zrobić, nie posiadając więcej informacji”.

„Tak, tak! Tak jak wtedy, gdy naprawiłeś pompę wodną?” przerwałem mu, a gorzki uśmiech pojawił się na mojej twarzy. „Wolałbym teraz nie myśleć o tej cholernej zardzewiałej maszynie”. Wyraz twarzy Brehma spoważniał. „Wiem, że to nie jest łatwe zadanie. Ale nie możemy ustalić, co się dzieje, dopóki nie złapiemy jednej z tych… rzeczy. Potrzebujemy kogoś z twoimi umiejętnościami”. Po tych słowach poczułem ciężar ich desperacji.

Moje poprzednie spotkania ze Skrybami były w miarę spokojne, pełne wzajemnego szacunku, ale tym razem ich problemy mieszały się z jakąś mroczną fantazją. To nie był po prostu kolejny kryzys techniczny. Mogłem wyczuć niebezpieczeństwo w powietrzu. „W porządku” odpowiedziałem w końcu. „Potrzebujemy planu”. Gdy mówiłem, cienie gęstniały na skraju polany, a resztki rośliny tańczyły złowieszczo pod czerwonym teraz niebem. „Zbierzmy to, co może się przydać z tej Predatorii” zasugerowałem i ruszyliśmy w stronę odległego bunkra. Mój umysł szalał z wyobrażeń o zagrożeniach czyhających w cieniach przed nami.

Nasza podróż trwała 10 dni. Bunkier Skryb był daleki od tętniącego życiem. Budynek wciśnięty pod pozostałości opuszczonych fabryk. Jego betonowe ściany tłumiły zewnętrzny chaos, a powietrze było stęchłe. Pachniało wilgotną ziemią i starym papierem. Mapy świata sprzed wybuchu wisiały na ścianach obok wykresów dokumentujących mutacje, a bazgroły na marginesach ujawniały zarówno nadzieję, jak i rozpacz. Widziałem tych, którzy kiedyś byli nazywani uczonymi, teraz przytłoczonych paranoją. Ich oczy zerkały w moją stronę — na wpół oczekując zbawienia, na wpół bojąc się mojego przybycia.

„Polowanie?” mruknął jeden z nich, ściskając przezroczysty kawałek pergaminu pokryty linijkami tekstu. „Chcesz przyprowadzić tu te trupy? Tylko po to, żeby zrozumieć zagrożenie?”

„Zrozumienie jest kluczowe” odpowiedziałem spokojnym tonem. „Ale musimy działać szybko. Każda zmarnowana chwila oznacza więcej ciał i więcej chaosu”. Z cienia wyszedł mężczyzna. Jego oczy były zapadnięte, jakby nie spał od dnia, w którym to się zaczęło. „Straciliśmy już zbyt wielu” stwierdził niemal cicho. „Zbyt wielu naszych uczonych jest teraz jednymi z nich”.

Gdy przygotowywałem się do opracowania planu ataku – w mojej głowie pojawiały się wspomnienia starych, przedwojennych technik łowieckich. Nagle przenikliwy krzyk rozległ się echem po korytarzach „Aaaaaaaaaaahhh!”. Bunkier natychmiast wybuchł chaosem. Kroki zamieniły się w jednolity odgłos, gdy ludzie rzucili się do broni. Mocniej ścisnąłem nóż, adrenalina znów krążyła w moich żyłach. „Znaleźli nas!” krzyknął Brehm, wyciągając broń boczną i stając przede mną w obronnym geście.

„Wszyscy, zachowajcie spokój!” wysilałem się, żeby ich przekrzyczeć, ale mój głos ledwo przebijał się przez zamieszanie. Odgłosy dudniących stóp stawały się coraz głośniejsze, napierając na ściany, które od dawna uważaliśmy za schronienie. Ogłuszający trzask rozbrzmiał na korytarzach. Strażnicy przygotowywali się, a ja czułem, że są tak napięci jak struna, która zaraz pęknie.

„Zabarykadujcie drzwi!” zawołałem, pędząc w stronę źródła dźwięku. Musiałem wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Kiedy zerkałem przez szparę w drzwiach, moje serce zamarło. Cienie szurały w mroku na zewnątrz, ich sylwetki były poszarpane i rozczłonkowane, ucieleśniając wszystko, co było jednocześnie straszne i groteskowe w naszym świecie. „Brehm” wyszeptałem, mój głos był ledwie szeptem. „Jest gorzej, niż myślałem”.

„Gorzej?” Brehm powtórzył niedowierzająco, jego oczy przeskakiwały tam i z powrotem. Szkieletowe formy tych zombie posiadały znajome twarze wykrzywione w makabrycznym wyrazie głodu i bólu. Drapały beton, horda gotowa zniszczyć wszystko na swojej drodze. „Próbują się włamać!” krzyknął jeden ze strażników, rzucając ciężkim metalowym krzesłem w drzwi. „Musimy ich powstrzymać!”.

„Nie tylko ich powstrzymać” powiedziałem, a mój umysł pędził dalej „Musimy znaleźć sposób, żeby złapać jednego i go zbadać!”. Ledwie zdążyłem to powiedzieć, drzwi złowrogo zaskrzypiały pod ich nieustannymi atakami. Napięcie rosło niczym niewidzialna fala strachu i determinacji. Nie mogłem uwierzyć, że te stworzenia kiedyś były ludźmi, ale teraz też widziałem w nich coś niezaprzeczalnie urzekającego — zagadkę ich istnienia i zagrożenie, jakie stanowili. Chęć poznania odpowiedzi była większa niż strach o życie.

„Zróbmy to!” krzyknąłem, a dreszcz niebezpieczeństwa rozpalił moje wnętrzności. „Stańcie razem! Nie możemy ich wpuścić!” z tymi słowami przygotowaliśmy się na nadchodzącą burzę, granica między zbawieniem, a zagładą zwężała się jak okiennica wokół gasnącego światła. Bitwa dopiero się zaczynała.

Ciosy spadały w nieprzerwanym tempie, jakbym walczył już godzinami, a nóż stał się przedłużeniem mojej ręki. Trupy, mimo widocznych uszkodzeń, ruszały bez wahania, napierając jak fala przypływu. Ostrze przecinało ich zgniłe ciała, a ziemia pokrywała się śliskimi resztkami mięsa. Ich martwe oczy zdawały się nie widzieć ani mnie, ani otaczającego świata – kierowała nimi jedynie potrzeba krwi.

Walka przybierała na intensywności. Co chwilę kątem oka dostrzegałem, jak jeden z moich towarzyszy znika pod naporem hordy, tylko po to, by zaraz inny rzucił się w jego miejsce, starając się utrzymać linię. Krew i pot zlewały się w jedno, mieszając z odorem gnijących ciał, a ja ledwie nadążałem z zadawaniem ciosów. Byli wszędzie.

Nagle… coś się zmieniło. Zombie, które jeszcze chwilę wcześniej napierały w bezładnym chaosie, zaczęły się cofać. Powoli, niemal synchronicznie, jakby podążały za niewidzialnym sygnałem. Nie wszystkie, ale większość z nich zaczęła zmierzać w jednym kierunku, jak stado, które nagle odnalazło swojego przewodnika.

Zostali maruderzy. Ich liczba wciąż była znacząca, wystarczająca, by walka trwała. Jednak to dziwne, masowe wycofanie budziło we mnie niepokój. Coś lub ktoś ich kierował, ale dlaczego? I co czekało w miejscu, do którego zmierzali?

„Te stworzenia… są wszędzie!” dyszał Brehm, jego oczy biegały dziko. „Myśleliśmy, że to po prostu bezmyślne zombie, ale są zorganizowane! Wiedzą, co robią!”. Schowałem nóż. Brzęk kości o metal rozbrzmiewał złowieszczo w ciemnościach. „Więc to nie są po prostu żywe trupy? Coś nimi steruje?”

„Widzieliśmy, jak żywią się ciałami poległych”. Odpowiedział Brehm, jego głos drżał mieszanką przerażenia i dezorientacji. „Wydaje mi się, że te ciała potem wstawały, jakby coś przejmowało kontrolę nad ich układem nerwowym. To tak, jakby były marionetkami. Wstawały i szły za stadem”.

Elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. Spojrzałem na krwawe ślady pozostawione na ziemi. „Może ich mistrz nie jest jednak taki niewidzialny. Coś nimi kieruje i może nie jest daleko”. Oczy Brehma rozszerzyły się, gdy ostrożnie rozejrzał się po opustoszałym bunkrze. „Co masz na myśli?”

„To nie są mutacje. Jesteś Skrybą, wiesz, że takie rzeczy się nie zdarzają”. Wyjaśniłem, czując w sobie pewność. „Ktoś nimi steruje i myślę, że nadszedł czas, abyśmy złożyli wizytę tej przerażającej osobie”. Brehm zacisnął usta tak mocno, że ledwo je później otworzył. „Istnieją stare, zapisane legendy, które mówią o istocie kontrolującej nieumarłych, królowej, która…” przerwałem mu nagle, bo do moich uszu dotarł znajomy, podkręcony szum maszynerii. „Pompa…” wymamrotałem, czując zimno w żołądku. „Pompa wodna na starej stacji metra znowu działa! Tam właśnie zmierzają te trupy!”.

Bez słowa rzuciłem się do biegu, moje buty uderzały o bruk z głuchym stukotem. Brehm z trudem nadążał, jego lżejsza sylwetka miała problem z utrzymaniem tempa. Pędziliśmy przez ciemne ulice, a cień bunkra stawał się odległym echem.

Stacja metra majaczyła przed nami, jej wejście przypominało ziejącą paszczę ciemności. Szum stawał się coraz głośniejszy, złowieszcze ostrzeżenie przed tym, co czekało w środku. Moje serce waliło jak młotem, ale byłem zdeterminowany.

Gdy schodziliśmy po schodach, zgniły odór rozkładu zaatakował moje nozdrza. Światło pochodni odbijało się od wilgotnych ścian, a wibracje buczenia pompy zdawały się przenikać powietrze. W mroku migotały świece, których wosk kapał na ziemię długimi, poskręcanymi pasmami. Powietrze stawało się gęstsze, a odór bardziej przytłaczający. Wreszcie zobaczyłem ich – morze wijących się, bezmyślnych postaci, których oczy i usta były wykrzywione w wiecznych krzykach. Nieumarli wyciągali do nas swoje gnijące ręce.

Nagle dostrzegłem jednego, który wyglądał inaczej niż reszta – nowy dodatek do hordy. Jego ubranie było jeszcze częściowo nienaruszone. Brehm także go zauważył. „To Samuel! Był tu strażnikiem”. Mój umysł pędził. Jeśli te stworzenia nadal miały jakiekolwiek poczucie tożsamości, może była szansa. „Samuel! Tu Swen! Posłuchaj mnie!” krzyknąłem, podnosząc nóż, aby się bronić.

Samuel spojrzał na mnie pustym wzrokiem, jego ciało ruszyło się niezgrabnie w moją stronę. Sparowałem jego cios, a dźwięk metalu o kość rozbrzmiał w pomieszczeniu. „Brehm, powstrzymaj go!” krzyknąłem, dając mu czas, aby rzucił się na zombie z liną. Razem powaliliśmy Samuela na ziemię. „Musimy odprowadzić go do bunkra, natychmiast!” Brehm ledwie był w stanie uspokoić swoje drżące dłonie.

Spojrzałem na hordę. Nieumarli wciąż nas ignorowali, ich uwaga skupiona była na pompie pod przeciwległą ścianą. A potem usłyszałem to – niski, wibrujący jęk. Spojrzałem w głąb komnaty, gdzie w mroku poruszało się coś ogromnego. Nieumarli rozstąpili się, odsłaniając potężną sylwetkę. Królowa?

Zacisnąłem rękę na nożu. To była prawdziwa bestia, wyższa i masywniejsza od jakiegokolwiek człowieka, pokryta łuskami niczym zbroją. Śmierdziała zgnilizną i fekaliami. „Wtargnęliście na moje terytorium, maluchy”. Wysyczała. „Karą za taką zuchwałość jest śmierć!”

Stałem twardo, choć serce waliło mi w piersi. „Szukamy wyjaśnienia, co opętało tych ludzi? Dlaczego im rozkazujesz?”. Jej śmiech wypełnił komnatę. „Wyjaśnienia? Te biedne dusze chętnie mi służą. To dar!”.

„Kłamiesz!” krzyk Brehma odbił się echem. „Kontrolujesz ich!”. Oczy królowej zwęziły się. „Nie możesz ich uwolnić, wędrowcze. Konsekwencje będą nieprzyjemne”. Zrobiłem krok naprzód, unosząc nóż „Zobaczymy!”.

Oczy królowej rozszerzyły się, a jej potężne dłonie zacisnęły się w pięści. „Głupi śmiertelniku!” wykrzyczała, a ja odruchowo rzuciłem szybkie spojrzenie na Brehma. Wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć – twarz biała jak prześcieradło. Potem z powrotem skupiłem się na tej potwornej królowej. „Rozwiążemy ten problem, tak czy inaczej!” wyrzuciłem z siebie, starając się ukryć narastający strach.

Krzyk bestii przeciął powietrze. Był tak przenikliwy, że poczułem, jak moje bębenki zaczynają pulsować. Czułem, że coś się zmienia. Horda nieumarłych wyczuwała niepokój swojej królowej – ich jęki i warczenia wzmagały się, tworząc kakofonię, która zagłuszała wszystko. Samuel, nasz martwy towarzysz, miotał się dziko, wyraźnie odpowiadając na wezwanie. Razem z Brehmem ledwo dawaliśmy radę go powstrzymać.

„Popełniasz błąd” syknęła królowa, wbijając we mnie swoje spojrzenie. Jej wzrok przeszywał na wylot, jakby chciała wyrwać duszę. „Odejdź teraz, a może oszczędzę ci życie”.

Moje usta wykrzywiły się w uśmiechu, pełnym wyzwania. „Zaszliśmy za daleko. Nie spoczniemy, dopóki nie odkryjemy prawdy!”

Prawda. Wiedziałem, że to słowo ją rozwścieczy. Jej ryk rozerwał powietrze, gdy rzuciła się na mnie z wyciągniętymi pazurami. Instynktownie podniosłem nóż, by się bronić. Siła uderzenia była miażdżąca – poleciałem do tyłu, uderzając plecami o ziemię, a intensywny żar rozlał się po mojej klatce piersiowej. Ból obitych żeber przebijał się przez mój umysł, a każdy oddech był katorgą. Ale ona nie odpuszczała. Kolejne uderzenia spadały na mnie jak młot, a ja ledwo mogłem stawiać opór.

Zamglonym wzrokiem zobaczyłem, jak Brehm wciąż walczy z Samuelem. Zombie stawał się coraz słabszy, a jego ruchy traciły na sile. Brehm miał go pod kontrolą, przynajmniej na chwilę.

Blokując kolejny cios królowej, poczułem, jak iskry rozpryskują się wokół mnie. Jej łuski były nie do przebicia. Skorzystałem z impetu jej ciała i wykonałem szybki skok, rzucając się pod jej masywną sylwetką, próbując dotrzeć do Brehma. Każdy krok palił mnie bólem, a powietrze wypełniało płuca jak ołów.

Spojrzenie królowej przesunęło się na nas. Jej oczy zwęziły się od gniewu. „Głupcy! Skazaliście się na potępienie!” ryknęła z furią, podnosząc ręce wysoko nad głowę.

Wiedziałem, że nie mamy dużo czasu. Horda zbliżała się, wyczuwając desperację swojej władczyni. Jęki nieumarłych stawały się coraz głośniejsze. Wiedziałem, że za chwilę nas zaatakują.

„Musimy uciekać!” Brehm ledwo łapał oddech, a jego twarz była biała jak kreda. Miał rację – musieliśmy uciekać. Zacisnąłem dłonie na linach oplatających Samuela. Ten martwy drań miotał się, próbując uwolnić, ale miałem wrażenie, że jego siły słabły z każdą chwilą. Brehm ciężko sapiąc, przytrzymywał go z drugiej strony. Nie wyglądał najlepiej. W sumie ja też nie byłem w najlepszym stanie. Ból żeber przypominał o sobie przy każdym kroku, jakby ktoś wbijał mi gwoździe w bok.

„Szybciej!” krzyknąłem, kiedy usłyszałem za sobą coraz głośniejsze jęki nieumarłych. Nie musiałem się oglądać, żeby wiedzieć, że zaraz nas dopadną. Pchnąłem Brehma w stronę wyjścia. Ciągnął Samuela za sobą, a ja osłaniałem tyły. Czułem, jak gęsty, stęchły oddech nieumarłych zaczyna nas otaczać. Każdy ich krok odbijał się echem w tunelu metra, a ich szpony drapały o ziemię, jakby już zacierały ręce przed ucztą.

Dotarliśmy do najbliższych schodów prowadzących na górę. Brehm, mimo że był wykończony, pierwszy zaczął się wspinać. Samuel szarpał się jak wściekły zwierz, ale lina trzymała. Ja starałem się dotrzymać im kroku, ale za każdym razem, gdy musiałem wziąć oddech, robiło mi się ciemno przed oczami. Byle do wyjścia – powtarzałem sobie w głowie, choć sam nie byłem pewny, czy to wystarczy, by przetrwać.

Odgłosy pościgu przycichły. Spojrzałem przez ramię – nieumarli zatrzymali się nagle, jakby na rozkaz. Większość z nich zaczęła powoli oddalać się w przeciwnym kierunku, posłuszna niewidzialnemu rozkazowi, jak stado.

„Nie pytaj dlaczego, tylko zasuwaj!” krzyknąłem do Brehma. Wciąż byliśmy daleko od bezpiecznego miejsca, a ci, którzy zostali, nadal byli w stanie nas dogonić.

Wykorzystując całą swoją siłę, razem z Brehmem w połowie nieśliśmy, w połowie ciągnęliśmy walczącego Samuela z powrotem do bunkra. Szarpał się, próbując wyrwać z więzów, ale trzymaliśmy go mocno. Na szczęście żywe trupy nie poszły za nami – ich uwaga wciąż była skupiona na królowej. Nie miałem pojęcia, dlaczego nagle się wycofały, ale w tej chwili to nie miało znaczenia.

Zataczając się po schodach, w końcu wyszliśmy na słabo oświetloną ulicę. Pochodnie już przygasały, a każdy krok wypełniał mnie cierpieniem. Wiedziałem, że nasza walka jest daleka od zakończenia. Ten potwór nie pozbędzie się władzy nad sługami tak łatwo, a to oznaczało jedno – będziemy musieli stawić jej czoła jeszcze raz. Nie zamierzałem się poddawać. Nie, teraz kiedy tak blisko byliśmy odkrycia prawdy i przywrócenia choćby namiastki porządku w tym szaleństwie.

Ruszyłem w stronę bunkra, czując, jak ból wokół płuc narasta z każdym krokiem. Wiedziałem, że długo nie wytrzymam w takim stanie. Musiałem poprosić Skrybów o opatrzenie ran – na razie to musiało wystarczyć.

Gdy drzwi bunkra zatrzasnęły się za nami, pozwoliłem sobie na mały uśmiech. Bitwa była zacięta, ale nie przegraliśmy. Poznaliśmy królową, poznaliśmy jej siłę, a ludzie mogli na chwilę odetchnąć. Ale wiedziałem, że to tylko tymczasowy spokój. Prędzej czy później znów przyjdzie nam zmierzyć się z jej terrorem.

Następnego dnia zostałem zaproszony do obserwacji badań nad Samuelem, naszym schwytanym zombie. Staliśmy w jednym z niewielkich pomieszczeń bunkra, gdzie Skrybowie rozłożyli ciało na metalowym stole. Z ciekawością obserwowałem, jak powoli zdejmowali przesiąknięte krwią i błotem ubrania i obnażali zdeformowane ciało, pełne śladów gnicia i stwardniałych mięśni. Jego oczy były puste, martwe, ale ciało wciąż zdawało się reagować. Coś się w nim poruszało.

„Co to może być?” powiedział jeden ze Skrybów, zerkając na mnie, jakby oczekiwał, że odpowiem na jego pytanie. Ale co ja mogłem wiedzieć? Nie jestem ekspertem.

Jeden z najstarszych w grupie, wziął skalpel i zrobił precyzyjne nacięcie wzdłuż kręgosłupa Samuela. Kiedy odciął tkankę, zobaczyliśmy długiego, cienkiego, przypominającego węża stwora, ciasno owijającego się wokół kręgosłupa. Był to pasożyt, który zdawał się poruszać delikatnie w martwym ciele Samuela.

„Patrzcie, owija się wokół korzeni nerwowych” powiedział Brehm, wskazując na delikatne ruchy stwora. „To on kontroluje ciało”. Pasożyt jest jak sznur, który steruje zwłokami. Jego ruchy są ledwie zauważalne i przerażająco precyzyjne.

„Więc to on?” zapytałem, starając się zrozumieć, co dokładnie oznaczało to znalezisko.

„Tak, to on kontroluje ciało. Bez niego ten człowiek jest tylko martwym mięsem” odparł Brehm, zdejmując rękawiczki. „Nie wiemy, skąd się biorą te pasożyty ani dlaczego są lojalne wobec królowej”.

Najstarszy Skryba stanął nad martwym ciałem Samuela, jego twarz wyrażała chłodną determinację. W dłoni trzymał coś długiego i ostrego — wyglądało jak stary nóż myśliwski. Nim zdążyłem zareagować, jednym ruchem wbił ostrze prosto w czaszkę nieumarłego. Krew i szary płyn rozprysnęły się na wszystkie strony, a ja poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Pasożyt, który oplatał kręgosłup Samuela, zaczął gwałtownie wić się, a potem nagle zamarł.

„Teraz rozumiem” odezwał się najstarszy, wycierając ostrze. „Dlatego nie zauważyliśmy ich wcześniej. Umierają po uszkodzeniu mózgu”.

Miałem ochotę zadać kolejne pytania, ale widok tego, co robili, wstrząsnął mną do głębi. Pasożyt został usunięty, a ciało Samuela leżało teraz bez ruchu. Tak jak powinno. Wiedziałem, że to dopiero początek naszych problemów, ale jedno było jasne – te stwory nie działały z własnej woli. Były narzędziem w rękach kogoś znacznie gorszego.

„Królowa” wyszeptałem, a wszyscy zwrócili wzrok na mnie.

„Tak” powiedział jeden ze Skrybów „Ona jest kluczem”.

Spojrzałem na martwe ciało. Po wszystkim, co tu zobaczyłem, wiedziałem, że muszę się dowiedzieć więcej. Zbyt wiele pytań czekało na odpowiedzi, a one mogły się znajdować tylko w jedynym miejscu, które było ku temu odpowiednie — w bibliotece Skrybów.

„Brehm” zacząłem, kiedy wychodziliśmy z laboratorium, „potrzebuję dostępu do waszej biblioteki. Muszę dowiedzieć się więcej o tej królowej i pasożytach. Nie możemy dłużej działać po omacku”.

Spojrzał na mnie nieco zmieszany, jakby nie wiedział, czy to dobry pomysł. „To miejsce nie jest dostępne dla wszystkich Swen, ale po tym, co zobaczyłeś, chyba jesteś wyjątkiem?” Skinął głową i po chwili szliśmy już w stronę biblioteki.

Kiedy weszliśmy do środka, od razu uderzył mnie zapach starych książek i zalegającego kurzu. Słabe światło płynęło przez szczeliny, tworząc wąskie snopy, które przecinały ciemność pomieszczenia. Półki ciągnęły się daleko w głąb, pełne zapomnianej wiedzy sprzed wybuchu. Było w tym miejscu coś tajemniczego i trochę niepokojącego.

„Musimy znaleźć coś o królowej, o potworze, który kontroluje zwłoki za pomocą pasożytów” powiedziałem, zaczynając przeglądać pierwsze rzędy ksiąg. Brehm przytaknął i ruszył w drugą stronę.

Zanurzyliśmy się w lekturze. Książki były stare i ciężkie, a niektóre strony łamały się pod dotykiem. Opisy potworów, bestii, mutacji po wybuchu i innych strasznych rzeczy zdawały się nie mieć końca. Większość była znana – starożytne demony i duchy, dwugłowe zwierzęta czy trujące rośliny. Nic, co mogłoby pasować do naszej królowej.

Godziny mijały. Zaczynałem tracić nadzieję, kiedy nagle otworzyłem coś ciekawego. Był to stary wolumin, ledwo trzymający się kupy. Jego tytuł nie mówił zbyt wiele, ale po przejrzeniu kilku stron natrafiłem na coś, co zatrzymało moje serce na moment.

„Lisz” przeczytałem cicho pod nosem. „Nieumarły, który posiada własną wolę, ogromną siłę i często zdolności magiczne wpływające na umysł i ciało. Aby osiągnąć nieśmiertelność, musi zakląć swoją duszę w specjalnym pojemniku – filakterium”. Skierowałem wzrok na Brehma. „To brzmi jak nasza królowa!”

„Lisz?” zapytał, podchodząc bliżej i zaglądając mi przez ramię. „Zabić go można tylko poprzez zniszczenie filakterium. Więc to nie sama królowa jest celem, ale jej dusza, zamknięta gdzieś indziej. Musimy znaleźć to filakterium?”

Siedzieliśmy jeszcze chwilę, pochłaniając nowe informacje. Wszystko zaczynało nabierać sensu. Jeśli królowa była Liszem, jej kontrola nad pasożytami mogła być wynikiem jej potężnych, przedwiecznych mocy.

„To wiele wyjaśnia” powiedziałem, zamykając książkę. „Ale też oznacza, że nasza misja staje się znacznie bardziej skomplikowana. Nie wystarczy nam zabicie królowej – musimy zniszczyć jej filakterium”.

Brehm skinął głową, choć widziałem w jego oczach zmęczenie. Ja też czułem to samo. W końcu, po kilku godzinach czytania, obaj byliśmy wyczerpani. „Myślę, że czas na odpoczynek” powiedziałem, wstając i rozciągając zastygłe i wciąż obolałe mięśnie. „Jutro będzie wielki dzień. Musimy być gotowi”.

Brehm nie protestował. Razem opuściliśmy bibliotekę, a ja wciąż myślałem o tym, co znaleźliśmy. Lisz, nieśmiertelność i filakterium. To, co nas czekało, mogło być najtrudniejszą walką w moim życiu. Ale wiedziałem jedno – nie odpuszczę.

Wyruszyliśmy z samego rana, nie czekając na cud. Ruiny starego miasta rozciągały się przed nami, pochłonięte przez sękate pnącza i pełzające cienie poranka. Powietrze było ciężkie od rozkładu, a zapach wilgotnej ziemi mieszał się z nutą czegoś bardziej złowrogiego. Zacisnąłem palce na rękojeści noża, a moje nerwy mrowiły się z napięcia.

„Jesteś na to gotowy, Brehm?” zapytałem, spoglądając na Skrybę idącego obok mnie.

Brehm poprawił okulary i wpatrywał się w dal, jego wyraz twarzy był nieodgadniony. „Przydałoby mi się trochę więcej odwagi. To nie jest zwykłe polowanie. To misja zabicia królowej”. Jego głos lekko drżał, chociaż determinacja była niepodważalna. Oboje wiedzieliśmy, jaka jest stawka — jeśli nie wyeliminujemy nieumarłej królowej, która kontroluje hordę, fala żywych trupów tylko wzrośnie.

Brehm uśmiechnął się niechętnie. „Ty masz wieki doświadczenia, a ja spędziłem życie na spisywaniu historii, nie na walce z potwornościami”.

„Spisane historie zawierają cenne notatki o Liszach” odpowiedziałem, czując, jak moje serce bije szybciej. Plan był ryzykowny. Zebraliśmy mały oddział Skrybów i kilku obecnych w bunkrze najemników przyzwyczajonych do walk, którzy będą kluczowi w ataku.

Ulice wokół nas zdawały się huczeć od niewidzialnego życia. Chrzęst martwych liści pod naszymi stopami złowrogo odbijał się echem pośród ruin. Prawie czułem wilgoć przylegającą do mojej skóry, jakby samo powietrze było świadome naszego celu.

„Zbierzcie się!” zawołałem, gdy zbliżaliśmy się do barykady. Z cienia wyłoniły się ponure twarze — zahartowani w walce najemnicy, Skrybowie z niepokojem malującym się pod brwiami, wszyscy w różnorakich zbrojach i metalowych płytach, które znaleźli po drodze.

„Słuchajcie!” podniosłem głos, by przebić ciszę. „Zamierzamy zgromadzić hordę przy wyjściu z metra. To powinno zwabić królową”.

„Zwabić hordę? Jesteśmy przynętą?” krępy najemnik, Garrik, skrzyżował ramiona, a jego ton ociekał sceptycyzmem.

„Dokładnie” odpowiedziałem. „Jeśli uda nam się zorganizować odpowiedni chaos, królowa nie będzie wiedziała, co się dzieje. Brehm i ja poczyniliśmy znaczne przygotowania do tego momentu, poznając wroga poprzez schwytanego zombie, Samuela. Znaleźliśmy też dużo informacji w bibliotece”.

„Samuel to tylko skorupa” przyznał Brehm, marszcząc brwi. „Poskładaliśmy kawałki i fragmenty, ale wiele z tego jest nadal niejednoznaczne. Przede wszystkim musimy zejść na dół i znaleźć filakterium”.

Grupa niepewnie skinęła głowami, ale w ich oczach dostrzegłem niepewność. „Prosisz nas, abyśmy brnęli tam na śmierć, aby spróbować zabić królową. Jaką mamy gwarancję, że ten potwór nie rozpracuje naszego planu?” kontynuował Garrik.

„Mądrym posunięciem jest wykorzystanie jej arogancji” wtrącił szybko Brehm. „Ona myśli, że zombie są przedłużeniem jej woli, absolutną siłą. Co będzie jeśli się nimi zajmiemy?”

„Wtedy straci kontrolę. Rozumiem”. Garrik rozprostował ramiona, postanawiając „Zabijmy tą królową”. Nadzieja migotała w oczach zarówno Skrybów jak i najemników. Staliśmy zjednoczeni, gotowi stawić czoła czekającym nas okropnościom. Czułem, jak adrenalina przyśpiesza mój puls. „Ruszajmy”, rozkazałem.

Ruszyliśmy w głąb miasta. Ulice wiły się jak labirynt, każdy cień wibrował grozą. Wkrótce dotarliśmy do wejścia do starego metra. Nagle w zaułkach rozległ się cichy jęk, który zamroził moją krew.

„Zombie!” wyszeptałem, mocniej ściskając broń. Jęki mieszały się z dźwiękiem uderzeń gnijących ciał o kamień.

„Nadchodzą” ostrzegłem Brehma, który wciąż wertował swój notes. „Skup się” powiedział spokojnym głosem. Grupa starała się zachować zimną krew, ale w ich oczach widziałem narastającą panikę.

Zapach rozkładającego się mięsa uderzył jak fizyczny cios. Podniosłem nóż, którego ostrze słabo błyszczało w szarym świetle.

„Zagonić ich do wejścia!” krzyknął Brehm, wykorzystując swoją wiedzę o zachowaniach stada. „Na mój znak!” wrzasnąłem, gdy pierwszy zombie wpadł na nas. Jego zgniła, na wpół rozłożona twarz wykrzywiła się w groteskowy grymas.

„TERAZ!” rzuciłem się do przodu, odcinając jedno z ramion zombie. Bez chwili wahania popchnąłem go ku schodom do metra.

„Celujcie w mózgi! Znamy ich słabości!” wołał bez przerwy Brehm. Walczyliśmy dziko, hałas uderzających ciał i krzyków wypełniał powietrze. Z każdym padniętym zombie, coraz wyraźniej słyszeliśmy dziwne odgłosy z podziemi.

„Dalej, zagońmy ich bliżej schodów!” krzyknąłem. Z każdym poległym zombie wyczuwałem zmieniający się bieg mojej własnej bitwy z królową. Zastanawiałem się, czy jej wola się złamała i czy odczuwała bezradność?

Nagle Brehm zawołał „Swen! Królowa nadchodzi!”. Mój żołądek zacisnął się z nerwów.

„Wycofać się! Przegrupować się!” krzyknąłem, wiedząc, że prawdziwa walka dopiero się zaczyna, a strach niedługo zacznie wracać w nasze serca.

Chaos. Chaos skąpany w niesamowitym świetle, które otulało zachodzące słońce, migotały pochodnie rzucające długie cienie na martwe ciała zombie. Symboliczna rana ropiejąca tuż pod ruinami ludzkości.

„Przygotujcie dywersję!” krzyknąłem, zbierając najemników. Wszyscy zaczęli pośpiesznie wyciągać prowizoryczne koktajle Mołotowa gotowe do rzucenia w hordę żywych trupów. Ręce Brehma gorączkowo bazgrały notatki, uchwytując chaos rozwijający się przed nami.

Wpatrywałem się w ciemny tunel metra, strach mrowił mi skórę. „Ona się pokaże” pomyślałem w chwili gdy nocne niebo nad nami było kocem gwiazd. Niepokojącym przypomnieniem o ogromie wszechświata i potwornościach jakie mogą się w nim czaić.

Pierwszy krzyk rozdarł urok zmierzchu, nieziemski lament, który sprawił, że wszyscy zamarli. „O nie” wyszeptałem, gapiąc się, jak kolosalny cień przemyka przez gruzy. Królowa wyłoniła się, skąpana w ciemności, okryta szmatami jedwabiu i skóry. Jej obecność dominowała nad całym polem bitwy, a oczy świeciły przerażająco.

„Poddajcie się mojemu panowaniu” głos jak grzmot trzaskał w ciężkim powietrzu. „Wasz daremny opór tylko mnie karmi!”. Zacisnąłem pięści, determinacja hartowała moje serce. „Nie dzisiaj!”.

Wyraz twarzy królowej wykrzywił się w psychotyczny uśmiech, gdy wskazała na mnie. Jej palce były niezwykle smukłe i pałeczkowate, gest pełen mocy i groźby. „Nie doceniasz więzi, którą stworzyłam ze swoją armią, wędrowcze!”. Nim skończyła mówić, nieumarli rzucili się na nas falami. Nasze prymitywne barykady ledwo trzymały się natarcia. Dziennik Brehma uwypuklił ich słabości, ale teraz potrzebowaliśmy każdej uncji siły, jaką mogliśmy zgromadzić.

„Podpalcie ich!” krzyknąłem do najemników. Płomienie wybuchły, gdy tylko prowizoryczne koktajle Mołotowa trafiły w cel rozświetlając powietrze i zapalając zombie w spektakularnym blasku. Ich ryki odzwierciedlały trzask ognia, a pośród ogromu chaosu śmiech królowej stawał się ledwo słyszalny.

„Brehm, to nasza szansa” szepnąłem. Pochyliliśmy się, omijając barykady i walczących Skrybów. Ich los był niepewny, ale my mieliśmy inne zadanie.

Wkroczyliśmy niezauważeni do tunelu metra. Cisza przerywana była tylko odległymi krzykami i stękaniem zombie, które włóczyły się po pozostałościach niegdyś normalnego świata. Powietrze było ciężkie od wilgoci, a ja czułem, jak ciemność przygniata moje barki.

W pomieszczeniu obok słychać było stukot nóg nieumarłych. Ich ciała były przegniłe, oblepione czarną, gnijącą tkanką, skóra zwisała z kości niczym mokry papier. Oczy pozbawione życia, zdawały się patrzeć na nas jak na ofiary. Ale w tym wszystkim było coś upiornie spokojnego, jakby istnienie bez duszy było ich jedynym błogosławieństwem.

„Ominąć czy walczyć?” zapytałem cicho, ściskając nóż. Myśl o starciu z nimi na tak ograniczonej przestrzeni była przerażająca. Było ich więcej, niż się spodziewaliśmy.

„Zabić szybko” odparł Brehm, bardziej do siebie niż do mnie.

Ruszyliśmy jak cienie, nasze noże cicho cięły przez gnijące ciała. Z każdym krokiem i każdym upadłym zombie, powietrze stawało się bardziej duszące. Ciekawe, co by powiedzieli starożytni filozofowie, gdyby zobaczyli ten wyznacznik ludzkiego losu. Może po śmierci nie ma wielkiego objawienia, tylko niekończące się błąkanie, bez żadnego celu, z pustką w oczach?

Dotarliśmy w końcu do starej maszynowni, gdzie pompa wodna dominowała nad całym pomieszczeniem. Widok, jaki zastaliśmy, wprawił nas w niemal egzystencjalny horror — wokół pompy zgromadziły się dziesiątki zombie, jak posłuszne owce, które nie mogą działać niezależnie. Pośród tego wszystkiego, w wodzie, lśniły małe, białe jaja.

„Węże” wyszeptałem. „To one są odpowiedzialne za przejmowanie kontroli nad ludźmi. Filakterium królowej musi być blisko!” dodałem cicho, nie mogąc oderwać wzroku od jaj.

„Nie mamy czasu” odparł Brehm, ściskając swoją broń. „Zniszczmy to wszystko, zanim nas wyczują.”

Miał rację.

Powoli zbliżyłem się do jaj, które błyszczały w mętnej wodzie. Ich powłoki drżały, jakby coś wewnątrz nie mogło doczekać się uwolnienia. Rzuciłem jedną z butelek wypełnionych łatwopalnym płynem, obserwując jak skorupy pękają, a płonąca zawartość wylewa się do wody. Oczekiwałem ataku, szybkiej reakcji, ale zombie pozostawały nieruchome. Zamiast na nas, ich martwe oczy skierowane były na pompę wody. Dziwne, nawet jak na te potwory.

„Coś tu jest nie tak” powiedziałem, a Brehm rzucił mi szybkie, potwierdzające spojrzenie. Zmarszczyłem czoło, patrząc na pompę. To ona ich interesowała, nie jaja. „Pompa musi być filakterium!” wyszeptałem, czując zimny dreszcz na karku. „Ona jest dla nich najważniejsza!”

Zacząłem się zbliżać, gotowy, by ją zniszczyć. Wiedziałem, że to może zakończyć sprawę raz na zawsze, ale wtedy coś się zmieniło. Z ciemności tunelu wyłoniła się sylwetka królowej. Jej twarz była ledwo widoczna w słabym świetle, ale oczy błyszczały groźnie. Jej głos przetoczył się echem: „Ośmielisz się, wędrowcze?”.

Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, walka z powierzchni przeniosła się tutaj, do głębin metra. Słyszałem krzyki i odgłos broni odbijający się od ścian tunelu. Zombie rzuciły się na nas z każdej strony, a królowa stała pośród odmętu tego szaleństwa, jakby czerpiąc z niego siłę. Próbowałem przedrzeć się do pompy, ale ona blokowała każdy mój ruch.

„Zrób coś, Brehm!” krzyknąłem, próbując zyskać, choć odrobinę przewagi.

Ciężar dwóch stuleci przytłoczył mnie, gdy uświadomiłem sobie skalę tego pojedynku. Każde uderzenie królowej miało w sobie siłę dzikiej furii, zmieszanej z czymś starszym, nienaturalnym. Uskoczyłem przed jej szponami, ale była szybka – o wiele szybsza, niż mogłem się spodziewać. Ledwo parowałem kolejne ciosy, a za każdym razem, gdy jej pazury rozcinały powietrze, czułem zimny dreszcz biegnący po plecach.

Brehm nie zostawił mnie samego. Widziałem kątem oka, jak walczył z nieumarłymi, którzy szli na nas, próbując pomóc swojej królowej. Jego ostrze błyskało w przyćmionym świetle tunelu, a każdy ruch był desperacką próbą opóźnienia tego, co nieuniknione. Słyszałem krzyki Skrybów walczących w wąskich korytarzach, a pomimo tej kakofonii, coś we mnie czuło, że to jeszcze nie koniec.

Królowa rzuciła się na mnie ponownie, a ja nie zdążyłem się odsunąć. Jej pazury wbiły się w moje ramię, miażdżąc mięśnie i przebijając kości. Upadłem na kolana, próbując złapać oddech. Miałem wrażenie, że cała moja siła wycieka razem z krwią. „Jeszcze nie dzisiaj!” myślałem, z trudem podnosząc się na nogi. Ale ona już była nade mną, gotowa zakończyć to raz na zawsze.

Brehm walczył dzielnie, jednak liczba przeciwników go przytłaczała. Zombie wychodziły bez końca ze wszystkich stron, jakby napędzane jakimś niekończącym się impulsem. Coś we mnie krzyczało, że to pompa, że to filakterium musi być związane z ich życiem. Ale nim zdążyłem powiedzieć to na głos, uderzenie królowej posłało mnie z powrotem na ziemię. Tym razem ból był tak obezwładniający, że nie mogłem się ruszyć.

Nagle usłyszałem świst w ciemności. Płonące strzały rozdarły ciszę, a pompa wody eksplodowała w strumieniu iskier. Woda zalała pomieszczenie, a wszystkie zombie padły bez najmniejszego dźwięku. Zostały tylko zwłoki, z których życie zostało nagle wyszarpnięte. Węże, które nimi kierowały, drgały w ostatnich konwulsjach. To był Garrik. Cały czas czekając w ciemności na moment, by zadać ostateczny cios.

Królowa, widząc, co się dzieje, próbowała uciec, ale nie mogłem na to pozwolić. Zebrałem resztki sił i ruszyłem za nią, a Garrik dołączył do mnie, wychodząc z mroku. Ostatkiem sił, zeskakując z prymitywnych rusztowań, wbiłem ostrze prosto w jej czaszkę, podczas gdy Garrik pchnął swoje idealnie między łuski okalające jej bok. Królowa wydała przerażający skowyt, zanim padła martwa, z ostateczną pustką w oczach.

W końcu nastała cisza. Reszta Skrybów i najemników, którzy przeżyli, opadła na mokrą, zimną podłogę. W tej ciszy, przesiąkniętej zmęczeniem i ulotną ulgą, nikt nie mówił ani słowa.

Kilka tygodni później, poczułem, że wracam do sił. Skrybowie otoczyli mnie troską, a ich schron zapewniał spokój i ciszę. Moje rany, choć powoli, goiły się. W bunkrze minęły tygodnie, ale wiedziałem, że to nie miejsce dla mnie. Wędrówka na wschód nie mogła czekać.

Pakując się, słyszałem ciche szepty i odgłosy pracujących nad odbudową bunkra Skrybów. Gdy stanąłem przy wyjściu, Brehm zawołał „Serpensin Cerebro!”.

„Co takiego?” zatrzymałem się w pół kroku.

„Serpensin Cerebro. Węże, które stworzył lisz do kontroli nad umarłymi. Trafią do jednego z ważniejszych bestiariuszy” odparł, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

„Dziękuję” odparłem z największą szczerością.

Gdy wymienialiśmy ostatnie spojrzenia, Garrik stał z boku, jak zawsze nieco w cieniu, ale gotów. Skinął mi, a ja mu odpowiedziałem tym samym gestem. Znałem go, krótko, ale już zbyt dobrze, by mówić coś więcej.

Ruszając na wschód, czując zimny wiatr na twarzy, odwróciłem się jeszcze raz. Bunkier Pasewalk był daleko za mną, a Skrybowie i najemnicy zaczynali odbudowę tego, co zostało z ich schronienia. Dla mnie jednak to była tylko kolejna bitwa, kolejny przystanek. Moje miejsce było w drodze.

Z każdym krokiem czułem, jak ciężar minionych walk powoli ustępuje, choć zapewne nie na długo.

ŚWIAT PO KATASTROFIE

Po katastrofie w Czarnobylu i serii nuklearnych wybuchów ziemia zmieniła się w postapokaliptyczną pustynię pełną zmutowanych stworzeń, mrocznych tajemnic i zapomnianych technologii. W świecie, gdzie każdy krok może być ostatnim, czy znajdziemy odpowiedzi na pytania, które nurtują nas od dziesięcioleci? Czy znajdziemy siłę, by stawić czoła nie tylko cieniom otaczającego nas świata, ale i tajemnicom, które zdają się odwiecznie krążyć między nimi? Zmierzmy się z mroczną siecią losu, gdzie każda nić prowadzi ku nieuchronnej zgubie.

our mission min
bigpotato.online swen i żywe trupy okładka

W świecie pełnym zmutowanych roślin i krwiożerczych bestii człowiek imieniem Swen wyrusza na misję, która może ocalić resztki ludzkości. Musi zmierzyć się z istotami, które nigdy nie powinny istnieć na ziemi — żywe trupy, kontrolowane przez tajemniczą królową.

bigpotato.online swen i mroczne sieci

Swen podróżuje na wschód, by zmierzyć się z tajemniczą groźbą zagrażającą miastu Matiate. Coś czai się w jaskiniach, coś mrocznego, obcego, a jednocześnie inteligentnego. Czy przetrwa, gdy napotka przeciwnika, którego nawet najgłębsze lęki nie mogłyby przewidzieć?