Powietrze było gęste od wilgotnego, gliniastego zapachu — dowodu na nasiąkniętą deszczem ziemię zmieszaną z rozkładającym się mięsem dzikich zwierząt. Schowałem się nisko za poskręcanym pniem, a moje serce waliło w rytm cichego dudnienia otaczającej dżungli. Tęczowe odcienie zmutowanych roślin migotały delikatnie, gdy blade snopy światła słonecznego przebijały się przez gęste liście powyżej. Wolny dotychczas oddech przyśpieszył w momencie, kiedy wyjrzałem zza sękatych gałęzi, by dostrzec mojego wroga. Radix Predatoria, mięsożerna roślina nazwana tak dzięki korzeniom, które wiły się jak węże, gotowe do ataku.
Ciche syczenie. Wyczuła mnie, a powietrze jakby zastygło pod wpływem napięcia. Obróciła się nagle, a jej pnącze przypominające mackę trzasnęło w moją stronę z hukiem. Odtoczyłem się w samą porę, czując podmuch wiatru, gdy macka przelatywała nad moją twarzą. Zarośla drżały od jej agresywnych ruchów, a ja mogłem poczuć każdą wibrację przenoszoną przez ziemię, aż do moich kości. „Oż ty!” krzyknąłem, wyciągając mój stary, wysłużony nóż. Jego ostrze było pokryte warstwą rdzy, jakby dawno zapomniane przez świat, a jednak mimo tego utrzymywałem je starannie naostrzone. To była prymitywna broń, ale dawno temu nauczyłem się, że przetrwanie zależy bardziej od szybkości i zręczności niż od tego, czym władam.
Rzuciłem się do przodu, celując w sam środek liściastej bestii. Szybkim pchnięciem wbiłem nóż w mięsiste, zielone centrum. Z przyjemnością obserwowałem, jak jej soki zderzały się z matową szarością świata, który znałem. „Eeeek!” Groteskowy krzyk wyrwał się z rośliny, dźwięk bardziej pasujący do żywej istoty niż zielonego potwora. Wiła się w konwulsjach, uwalniając chmurę zarodników, która wypełniła powietrze mdłym, słodkim zapachem. Zatoczyłem się do tyłu, czując, że za moment ogarną mnie mdłości. Mimo to parłem znów do przodu, przekręcając nóż, zanim ponownie dźgnąłem. „Stój w miejscu, ty przerośnięty chwaście!” krzyknąłem, a determinacja napędzała moje ciosy. Przy ostatnim pchnięciu ostrze wbiło się głębiej, a krzyki rośliny zelżały do żałosnego jęku, zanim padła martwa w zarośla.
Dysząc, wyciągnąłem nóż i wytarłem go o już dość brudne spodnie. Tętno zaczęło mi się uspokajać, adrenalina powoli odpływała z mojego organizmu, a gdy świat ucichł, pozwoliłem sobie na chwilę wytchnienia. Zwycięstwo było małym pocieszeniem w tym chaosie, który pochłonął wszystko nad i pod ziemią. Powoli się podniosłem, czując, jak napięcie w moich mięśniach ustępuje miejsca zmęczeniu. Ziemia pod moimi stopami wciąż była wilgotna, jakby nasiąknięta nie tylko wodą, ale i cieniem tej krótkiej, brutalnej walki. Mój oddech wyrównał się, a serce przestało walić jak młot. Żyłem!
Ruszyłem dalej, trzymając nóż w dłoni, choć jej drżenie zdradzało, jak bardzo już byłem zmęczony. Droga przede mną była ciasno otoczona przez gęstwinę roślin, ale przynajmniej nie prowadziła w stronę bagien. Ostatnia rzecz, jakiej chciałem, to wpaść tam na jakieś zwierzę, które zdecyduje, że mój szkielet będzie świetnym dodatkiem do jego kolacji.
Kiedy przechodziłem przez zasłaniające wszystko zarośla, poczułem ten sam znajomy, mdły zapach, który towarzyszył mojej walce chwilę wcześniej. Zamarłem.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nic tam nie ma, ale mój nos i oczy mówiły co innego. Krzaki. Zbyt gęste, zbyt wysokie, by uznać to za zwykłą roślinność. Po chwili zauważyłem ruch. Powolny. Nieświadomy, ale zdecydowanie żywy. Radix Predatoria! Kolejna i to dokładnie na jedynej drodze, która prowadziła mnie z dala od tych przeklętych bagien! Wziąłem głęboki wdech, próbując uciszyć nagły zryw adrenaliny, który znów zaczął podnosić ciśnienie w mojej głowie. Jeszcze mnie nie wyczuła. Może miałem chwilę, by się zastanowić. Ale co robić?
Przymknąłem oczy na ułamek sekundy, tłumiąc w sobie wszelkie wątpliwości. „Działaj, zanim zadziała ona” powiedziałem do siebie. Ścisnąłem nóż w dłoni, wyczekując chwili, aż ten chwast się poruszy. Wiedziałem, że jeśli dam jej czas, skończy się jak każda inna walka, tylko tym razem może to nie być na moją korzyść. Rzuciłem się naprzód, celując w najbardziej odsłoniętą część łodygi.
Ostrze wbiło się głęboko, ale ku mojemu zdziwieniu nie poczułem znajomego, satysfakcjonującego oporu. Zamiast tego usłyszałem niski, bulgoczący dźwięk, jakby ktoś właśnie otworzył butelkę z najgorszym, zgniłym winem w historii. W tej samej chwili coś oślizgłego i chłodnego owinęło się wokół mojej kostki. „No i świetnie, teraz już po mnie” pomyślałem, zanim rzuciło mną na ziemię jak workiem kartofli.
Błoto przylgnęło do mojej twarzy, a kolejna macka smagnęła mnie przez ramię, pozostawiając piekący ślad. Z trudem uniosłem głowę, a widok przede mną sprawił, że przekląłem pod nosem. Ta bestia była co najmniej dwa razy większa niż poprzednia, a jej macki poruszały się z groźną precyzją, jakby znała każdy mój ruch zanim go wykonam. „Jasne, zaatakuj coś większego, co może pójść nie tak?” rzuciłem sam do siebie, przeczołgując się do najbliższego drzewa, które mogło posłużyć mi za osłonę.
Nie miałem jednak wiele czasu na strategię. Kolejny cios spadł tuż obok mnie, rozrywając ziemię na kawałki i zasypując mnie gliną. Zerwałem się na nogi, unosząc nóż. „Chcesz tańczyć? To zatańczymy!” warknąłem, rzucając się w stronę pulsującego centrum rośliny. Tym razem celowałem w dolną część jej łodygi, tam, gdzie korzenie wiły się w chaotycznym splocie.
To był dobry plan – przynajmniej przez jakieś dwie sekundy, zanim jedno z pnączy owinęło się wokół mojego torsu i uniosło mnie w powietrze. Przez moment poczułem się jak w tragicznej farsie. Zawisłem bezradnie, patrząc na ogromny kwiat, który powoli otwierał się, jakby zamierzał mnie pożreć. „Świetnie, Swen. Twoje życie kończy się jako obiad dla przerośniętego chwasta”.
Zebrałem wszystkie siły, przekręcając nóż w dłoni. Jednym gwałtownym ruchem przeciąłem mackę, która mnie trzymała. Upadek na ziemię nie był przyjemny – moje plecy spotkały się z wyjątkowo twardym korzeniem, ale przynajmniej zyskałem chwilę na oddech. Bez wahania rzuciłem się znów do przodu, tym razem wbijając ostrze z całej siły prosto w korzenie. Roślina zadrżała, wydając z siebie dźwięk przypominający wrzask. Sok – zgniły, oślizgły i śmierdzący – trysnął na moją twarz, zmuszając mnie do powstrzymania mdłości.
„Mam cię, przerośnięta zarazo” warknąłem, wbijając nóż jeszcze głębiej. Kolejne macki próbowały mnie dosięgnąć, ale ich ruchy stawały się coraz bardziej chaotyczne, jakby roślina traciła kontrolę. W końcu wszystko ucichło. Macki opadły, a ja cofnąłem się, dysząc ciężko. Spojrzałem na siebie – byłem brudny, oblepiony sokami i błotem, a z ramienia sączyła się krew. Cóż, przynajmniej wciąż oddycham, a to już coś. Wytarłem nóż o najbliższy liść, który wydawał się mniej toksyczny, i spojrzałem na martwego potwora. Ciekawe, ile jeszcze takich tu czeka? Wolałem nie znać odpowiedzi.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od pewnego czasu słyszę kroki. Zamarłem, a dźwięk przykuł moją uwagę. Kroki? Powietrze znów zaszumiało napięciem, a instynkt kazał robić swoje. Schowałem się za resztkami pokonanej rośliny. Chwilę później z gąszczu wyłoniła się jakaś postać — znajoma sylwetka.
Posłaniec z odległego bunkra. Jeden ze Skrybów Pasewalk prowadzony przez dwóch uzbrojonych strażników. Ich oczy szeroko otwarte w desperacji z pewnością pamiętają lepsze dni, niż podróżowanie po Puszczy Rominckiej.
„Swen!” zawołał wysłannik, a w jego głosie słychać było radość z tego spotkania.
„Brehm?” zapytałem zaskoczony, wchodząc w bardziej oświetlony obszar. „Co robisz w tym bagnie? Nie powinieneś być pod ziemią? Tam jest bezpieczniej!”.
„Bezpieczniej?” prychnął, przeczesując dłonią splątane włosy. „Myślisz, że ściany bunkra mogą nas chronić przed wszystkim? Mamy cholerne problemy!”. Poruszył się niespokojnie, rzucając szybkie spojrzenie na strażników. Ich wzrok jakiś czas temu zatrzymał się na martwej roślinie. „Jesteśmy atakowani przez jakieś stworzenia. Ludzie, ale nie do końca. Bardziej jak trupy – puste skorupy, ale z wściekłością żywej istoty”.
Obrazy nadgniłych, chwiejących się zwłok przemknęły mi przez myśl, wskrzeszone przez jakąś mroczniejszą siłę. Widziałem dawno temu raporty o takich atakach, słyszałem opowieści tych, którzy podobno im uciekli, ale nie brałem tego zbyt poważnie. „Atakują nasz lud” kontynuował. „Ludzie znikają z pól, czasem całymi grupami, a potem wracają odmienieni”. Mój żołądek zacisnął się, gdy to mówił. „Śmierć rozprzestrzenia się w szeregach Skrybów, a ty przychodzisz tutaj, prosząc o pomoc. Przyjacielu, pomogę ci, ale nie mogę nic zrobić, nie posiadając więcej informacji”.
„Tak, tak! Tak jak wtedy, gdy naprawiłeś pompę wodną?” przerwałem mu, a gorzki uśmiech pojawił się na mojej twarzy. „Wolałbym teraz nie myśleć o tej cholernej, zardzewiałej maszynie”. Wyraz twarzy Brehma spoważniał. „Wiem, że to nie jest łatwe zadanie. Ale nie możemy ustalić, co się dzieje, dopóki nie złapiemy jednej z tych… rzeczy. Potrzebujemy kogoś z twoimi umiejętnościami”. Po tych słowach poczułem ciężar ich desperacji.
Moje poprzednie spotkania ze Skrybami były w miarę spokojne, pełne wzajemnego szacunku, ale tym razem ich problemy mieszały się z jakąś mroczną fantazją. To nie był po prostu kolejny kryzys techniczny. Mogłem wyczuć niebezpieczeństwo w powietrzu. „W porządku” odpowiedziałem w końcu. „Potrzebujemy planu”. Gdy mówiłem, cienie gęstniały na skraju polany, a resztki rośliny tańczyły złowieszczo pod czerwonym teraz niebem. „Zbierzmy to, co może się przydać z tej Predatorii” zasugerowałem i po dłuższej chwili ruszyliśmy w stronę odległego bunkra. Mój umysł szalał z wyobrażeń o zagrożeniach czyhających w cieniach przed nami.
Podróż do bunkra Skrybów Pasewalk trwała dziesięć dni – dziesięć długich, wilgotnych i nieprzyjemnych dni, które wydawały się rozciągać w nieskończoność. Wraz ze Skrybą szliśmy przodem wypatrując zagrożenia, a strażnicy trzymali się za nami osłaniając tyły. Wyglądali na ludzi, którzy bardzo nie lubią swojej pracy.
Pierwsze dni podróży prowadziły przez gęstą, wilgotną Puszczę Romincką. W powietrzu unosił się zapach gnijącego drewna i mokrej ziemi, a wysokie drzewa, pochylone w różne strony, wyglądały, jakby patrzyły na nas z góry. Każdy trzask gałęzi, każde szeleszczenie liści przyprawiało nas o szybsze bicie serca. Brehm milczał, wpatrując się przed siebie.
Czwartego dnia natknęliśmy się na ślady – ogromne, niepokojąco głębokie odciski łap w błocie. Lupus Ferox, zmutowane bestie, których ludzkie osady bały się jak ognia. Ich szczęki mogły rozszarpać człowieka na strzępy, a ich ślepia świeciły w ciemnościach jak latarnie.
„Musimy zmienić trasę” mruknąłem, wskazując na odciski. Brehm skinął głową, wyraźnie zmęczony, ale wciąż czujny. Zeszliśmy z głównej drogi, kierując się w stronę ruin dawnego miasta. Bloki mieszkalne stały pochylone w ciszy. Betonowe szkielety budynków porośnięte winoroślą, a dachy, które przetrwały, uginały się pod ciężarem chwastów i zmutowanych mchów. Niepokój tego miejsca był przerywany jedynie odległym skowytem wilków.
Przemieszczaliśmy się powoli, starając się unikać otwartych przestrzeni. Przy jednym z bloków zauważyłem zardzewiały plac zabaw – huśtawki poruszały się delikatnie na wietrze, wydając ciche skrzypienie. Kiedyś te ulice musiały być pełne życia – dzieci biegające między domami, śmiechy, dźwięki muzyki. Teraz tylko cisza i zapach gnijącego drewna, a każdy krok wydaje się naruszać spokój martwych. Przyspieszyliśmy kroku. Gdy wreszcie wydostaliśmy się z ruin, słońce było już nisko nad horyzontem, barwiąc niebo na czerwono. Wilki nie poszły za nami, ale ich skowyt niósł się echem przez całą noc.
Szóstego dnia dotarliśmy do bagien. Świat stał się cichszy, jakby woda i grząski grunt pochłaniały każdy dźwięk. Komary atakowały nas bezlitośnie, a stopy stawialiśmy ostrożnie, żeby nie wpaść w głębsze kałuże ukryte pod gęstą roślinnością.
W połowie drogi przez bagno usłyszeliśmy ruch – ciche pluskanie i sapanie. Zatrzymaliśmy się w miejscu, skuleni w wysokich trzcinach. W oddali, po naszej lewej, samotny wilk przedzierał się przez zarośla. Jego futro było matowe, miejscami powyrywane, a ciało pokrywały narośla. Był jeszcze bardziej przerażający niż mutanty, które wcześniej spotkałem. Niestety, jeden ze strażników zrobił krok za daleko. Błoto zaszurało pod jego stopą, a wtedy w ułamku sekundy wilk wyłonił się z wysokich trzcin, jak cień, który nagle ożył. Jednym susem rzucił się na strażnika, zwalając go na ziemię. Krzyk bólu rozdarł ciszę, kiedy zęby bestii zatopiły się w jego gardle. Drugi strażnik, przerażony, uniósł miecz, ale nie zrobił nawet kroku.
„Świetnie, teraz wszyscy zginą” pomyślałem, chwytając nóż i wybiegając z ukrycia. Jeśli się nie ruszę, zginą obaj.
Pierwszy cios skierowałem na oślep, starając się odciągnąć uwagę bestii. Nóż przejechał po jej boku, ledwie drasnął, ale wystarczyło, by wydała z siebie niski, wibrujący warkot. Wilk odwrócił się w moją stronę, jego ślepia lśniły zielonkawym światłem, a krew spływała z jego pyska.
Nie miałem czasu myśleć o zmarłym strażniku. Wilk rzucił się na mnie, a ja ledwo zdążyłem zrobić unik, turlając się w błocie. Pazury zahaczyły o moją nogę, rozrywając materiał spodni i skórę. Syknąłem z bólu, ale nie mogłem się zatrzymać.
„No dalej, pokaż, co potrafisz!” warknąłem, czując, jak adrenalina przejmuje kontrolę nad moim ciałem.
Drugi strażnik odzyskał rezon i rzucił się do przodu, wymierzając cios mieczem. Wilk zareagował błyskawicznie, uskakując w bok, ale ostrze drasnęło jego bark. To go tylko rozwścieczyło. Bestia skoczyła na strażnika, przewracając go na ziemię.
Rzuciłem się na wilka, wbijając nóż w jego bok. Bestia zawyła, odwracając uwagę od strażnika, który z trudem odczołgał się w błoto. Wilk rzucił się na mnie, a ja ponownie uniknąłem jego szczęk. Był coraz bardziej chaotyczny, ale wciąż śmiertelnie niebezpieczny.
W końcu zauważyłem swoją szansę. Pod brzuchem wilka błysnęło coś pulsującym, zielonym światłem. Zmusiłem się do ruchu, ignorując ból w nodze. Wyskoczyłem do przodu, wbijając nóż w to miejsce. Wilk zaskowyczał, jego ciało zadrżało, a następnie opadło na ziemię. Ślepia zgasły, a ja padłem na kolana, łapiąc oddech.
Spojrzałem na strażników. Ten, który leżał nieruchomo z poderżniętym gardłem, był martwy – nie było co do tego wątpliwości. Drugi podniósł się powoli, opierając się na swoim mieczu.
„Żyjesz?” rzuciłem, patrząc na niego.
„Ledwo” wydusił, chwytając się za ranę.
Otarłem nóż o trawę, pozostawiając na niej ślady krwi. Byłem wyczerpany, ale wciąż żyłem. To już coś.
Ostatnie dni podróży były mniej dramatyczne, ale bardziej wyczerpujące. Gdy opuściliśmy bagna, świat zrobił się bardziej otwarty – pola porośnięte dzikimi trawami i krzewami ciągnęły się po horyzont. Droga była łatwiejsza, ale powietrze stało się duszne, jakby samo wspomnienie bagien nas prześladowało.
Kiedy w końcu dotarliśmy do bunkra Skrybów, wyglądaliśmy jak uosobienie nędzy. Wilgotne ubrania, oblepione błotem i resztkami roślin, cuchnęły na tyle, że nawet ja czułem odór. Wszyscy byliśmy wyczerpani, ale cało dotarliśmy na miejsce.
Betonowe ściany, otoczone resztkami opuszczonych fabryk, wyglądały jak obietnica wytchnienia, choć powietrze wewnątrz miało być równie duszne jak na zewnątrz. Pachniało wilgotną ziemią i starym papierem. Mapy świata sprzed wybuchu wisiały na ścianach obok wykresów dokumentujących mutacje, a bazgroły na marginesach ujawniały zarówno nadzieję, jak i rozpacz. Widziałem tych, którzy kiedyś byli nazywani uczonymi, teraz przytłoczonych paranoją. Ich oczy zerkały w moją stronę — na wpół oczekując zbawienia, na wpół bojąc się mojego przybycia.
Po powrocie dali mi dobę, bym się doprowadził do porządku. Czysta woda i kilka godzin snu to więcej, niż miałem od tygodni. Ból w nodze po starciu z wilkiem złagodziły jakieś ziołowe maści, a świeży bandaż pozwolił zapomnieć o pieczeniu rany, choć na krótko. W końcu, gdy czułem się na tyle silny, by wstać, przyszło wezwanie.
Zaprowadzono mnie do małego pomieszczenia, w którym czekali najważniejsi Skrybowie. Stół, zrobiony z pospawanych kawałków metalu, uginał się pod ciężarem zwojów, ksiąg i plików papierów, a nad nim wisiała lampa, która wydawała ledwie wystarczająco światła, by dostrzec twarze zebranych. Ich spojrzenia były mieszanką nieufności i desperacji.
„Polowanie?” mruknął jeden z nich, ściskając przezroczysty kawałek pergaminu pokryty linijkami tekstu. „Chcesz przyprowadzić tu te trupy? Tylko po to, żeby zrozumieć zagrożenie?”
„Zrozumienie jest kluczowe” odpowiedziałem spokojnym tonem. „Ale musimy działać szybko. Każda zmarnowana chwila oznacza więcej ciał i więcej chaosu”. Z cienia wyszedł mężczyzna. Jego oczy były zapadnięte, jakby nie spał od dnia, w którym to się zaczęło. „Straciliśmy już zbyt wielu” stwierdził niemal cicho. „Zbyt wielu naszych uczonych jest teraz jednymi z nich”.
Gdy przygotowywałem się do opracowania planu ataku – w mojej głowie pojawiały się wspomnienia starych, przedwojennych technik łowieckich. Nagle przenikliwy krzyk rozległ się echem po korytarzach „Aaaaaaaaaaahhh!”. Bunkier natychmiast wybuchł chaosem. Kroki zamieniły się w jednolity odgłos, gdy ludzie rzucili się do broni. Mocniej ścisnąłem nóż, adrenalina znów krążyła w moich żyłach. „Znaleźli nas!” krzyknął Brehm, wyciągając broń boczną i stając przede mną w obronnym geście.
„Wszyscy, zachowajcie spokój!” wysilałem się, żeby ich przekrzyczeć, ale mój głos ledwo przebijał się przez zamieszanie. Odgłosy dudniących stóp stawały się coraz głośniejsze, napierając na ściany, które od dawna uważaliśmy za schronienie. Ogłuszający trzask rozbrzmiał na korytarzach. Strażnicy przygotowywali się, a ja czułem, że są tak napięci jak struna, która zaraz pęknie.
„Zabarykadujcie drzwi!” zawołałem, pędząc w stronę źródła dźwięku. Musiałem wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Kiedy zerkałem przez szparę w drzwiach, moje serce zamarło. Cienie szurały w mroku na zewnątrz, ich sylwetki były poszarpane i rozczłonkowane, ucieleśniając wszystko, co było jednocześnie straszne i groteskowe w naszym świecie. „Brehm” wyszeptałem, mój głos był ledwie szeptem. „Jest gorzej, niż myślałem”.
„Gorzej?” Brehm powtórzył niedowierzająco, jego oczy przeskakiwały tam i z powrotem. Szkieletowe formy tych zombie posiadały znajome twarze wykrzywione w makabrycznym wyrazie głodu i bólu. Drapały beton, horda gotowa zniszczyć wszystko na swojej drodze. „Próbują się włamać!” krzyknął jeden ze strażników, rzucając ciężkim metalowym krzesłem w drzwi. „Musimy ich powstrzymać!”.
„Nie tylko ich powstrzymać” powiedziałem, a mój umysł pędził dalej „Musimy znaleźć sposób, żeby złapać jednego i go zbadać!”. Ledwie zdążyłem to powiedzieć, drzwi złowrogo zaskrzypiały pod ich nieustannymi atakami. Napięcie rosło niczym niewidzialna fala strachu i determinacji. Nie mogłem uwierzyć, że te stworzenia kiedyś były ludźmi, ale teraz też widziałem w nich coś niezaprzeczalnie urzekającego — zagadkę ich istnienia i zagrożenie, jakie stanowili. Chęć poznania odpowiedzi była większa niż strach o życie.
„Zróbmy to!” krzyknąłem, a dreszcz niebezpieczeństwa rozpalił moje wnętrzności. „Stańcie razem! Nie możemy ich wpuścić!” z tymi słowami przygotowaliśmy się na nadchodzącą burzę, granica między zbawieniem, a zagładą zwężała się jak okiennica wokół gasnącego światła. Bitwa dopiero się zaczynała.
Ciosy spadały w nieprzerwanym tempie, jakbym walczył już godzinami, a nóż stał się przedłużeniem mojej ręki. Trupy, mimo widocznych uszkodzeń, ruszały bez wahania, napierając jak fala przypływu. Ostrze przecinało ich zgniłe ciała, a ziemia pokrywała się śliskimi resztkami mięsa. Ich martwe oczy zdawały się nie widzieć ani mnie, ani otaczającego świata – kierowała nimi jedynie potrzeba krwi.
Walka przybierała na intensywności. Co chwilę kątem oka dostrzegałem, jak jeden z moich towarzyszy znika pod naporem hordy, tylko po to, by zaraz inny rzucił się w jego miejsce, starając się utrzymać linię. Krew i pot zlewały się w jedno, mieszając z odorem gnijących ciał, a ja ledwie nadążałem z zadawaniem ciosów. Byli wszędzie.
Nagle… coś się zmieniło. Zombie, które jeszcze chwilę wcześniej napierały w bezładnym chaosie, zaczęły się cofać. Powoli, niemal synchronicznie, jakby podążały za niewidzialnym sygnałem. Nie wszystkie, ale większość z nich zaczęła zmierzać w jednym kierunku, jak stado, które nagle odnalazło swojego przewodnika.
Zostali maruderzy. Ich liczba wciąż była znacząca, wystarczająca, by walka trwała. Jednak to dziwne, masowe wycofanie budziło we mnie niepokój. Coś lub ktoś ich kierował, ale dlaczego? I co czekało w miejscu, do którego zmierzali?
„Te stworzenia… są wszędzie!” dyszał Brehm, jego oczy biegały dziko. „Myśleliśmy, że to po prostu bezmyślne zombie, ale są zorganizowane! Wiedzą, co robią!”. Schowałem nóż. Brzęk kości o metal rozbrzmiewał złowieszczo w ciemnościach. „Więc to nie są po prostu żywe trupy? Coś nimi steruje?”
„Widzieliśmy, jak żywią się ciałami poległych”. Odpowiedział Brehm, jego głos drżał mieszanką przerażenia i dezorientacji. „Wydaje mi się, że te ciała potem wstawały, jakby coś przejmowało kontrolę nad ich układem nerwowym. To tak, jakby były marionetkami. Wstawały i szły za stadem”.
Elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. Spojrzałem na krwawe ślady pozostawione na ziemi. „Może ich mistrz nie jest jednak taki niewidzialny. Coś nimi kieruje i może nie jest daleko”. Oczy Brehma rozszerzyły się, gdy ostrożnie rozejrzał się po opustoszałym bunkrze. „Co masz na myśli?”
„To nie są mutacje. Jesteś Skrybą, wiesz, że takie rzeczy się nie zdarzają”. Wyjaśniłem, czując w sobie pewność. „Ktoś nimi steruje i myślę, że nadszedł czas, abyśmy złożyli wizytę tej przerażającej osobie”. Brehm zacisnął usta tak mocno, że ledwo je później otworzył. „Istnieją stare, zapisane legendy, które mówią o istocie kontrolującej nieumarłych” przerwałem mu nagle, bo do moich uszu dotarł znajomy, podkręcony szum maszynerii. „Pompa!” wymamrotałem, czując zimno w żołądku. „Pompa wodna na starej stacji metra znowu działa! Tam właśnie zmierzają te trupy!”.
Bez słowa rzuciłem się do biegu, moje buty uderzały o bruk z głuchym stukotem. Brehm z trudem nadążał, jego lżejsza sylwetka miała problem z utrzymaniem tempa. Pędziliśmy przez ciemne ulice, a cień bunkra stawał się odległym echem.
Stacja metra majaczyła przed nami, jej wejście przypominało ziejącą paszczę ciemności. Szum stawał się coraz głośniejszy, złowieszcze ostrzeżenie przed tym, co czekało w środku. Moje serce waliło jak młotem, ale byłem zdeterminowany.
Gdy schodziliśmy po schodach, zgniły odór rozkładu zaatakował moje nozdrza. Światło pochodni odbijało się od wilgotnych ścian, a wibracje buczenia pompy zdawały się przenikać powietrze. W mroku migotały świece, których wosk kapał na ziemię długimi, poskręcanymi pasmami. Powietrze stawało się gęstsze, a odór bardziej przytłaczający. Wreszcie zobaczyłem ich – morze wijących się, bezmyślnych postaci, których oczy i usta były wykrzywione w wiecznych krzykach. Nieumarli wyciągali do nas swoje gnijące ręce.
Nagle dostrzegłem jednego, który wyglądał inaczej niż reszta – nowy dodatek do hordy. Jego ubranie było jeszcze częściowo nienaruszone. Brehm także go zauważył. „To Samuel! Był tu strażnikiem”. Mój umysł pędził. Jeśli te stworzenia nadal miały jakiekolwiek poczucie tożsamości, może była szansa. „Samuel! Tu Swen! Posłuchaj mnie!” krzyknąłem, podnosząc nóż, aby się bronić.
Samuel spojrzał na mnie pustym wzrokiem, jego ciało ruszyło się niezgrabnie w moją stronę. Sparowałem jego cios, a dźwięk metalu o kość rozbrzmiał w pomieszczeniu. „Brehm, powstrzymaj go!” krzyknąłem, dając mu czas, aby rzucił się na zombie z liną. Razem powaliliśmy Samuela na ziemię. „Musimy odprowadzić go do bunkra, natychmiast!” Brehm ledwie był w stanie uspokoić swoje drżące dłonie.
Spojrzałem na hordę. Nieumarli wciąż nas ignorowali, ich uwaga skupiona była na pompie pod przeciwległą ścianą. A potem usłyszałem to – niski, wibrujący jęk. Spojrzałem w głąb komnaty, gdzie w mroku poruszało się coś ogromnego. Nieumarli rozstąpili się, odsłaniając potężną sylwetkę. Zacisnąłem rękę na nożu. To była prawdziwa bestia, wyższa i masywniejsza od jakiegokolwiek człowieka, pokryta łuskami niczym zbroją. Śmierdziała zgnilizną i fekaliami. „Wtargnęliście na moje terytorium, maluchy”. Wysyczała. „Karą za taką zuchwałość jest śmierć!”
Stałem twardo, choć serce waliło mi w piersi. „Szukamy wyjaśnienia, co opętało tych ludzi! Dlaczego im rozkazujesz?”. Jej śmiech wypełnił komnatę. „Wyjaśnienia? Te biedne dusze chętnie mi służą. To dar!”.
„Kłamiesz!” krzyk Brehma odbił się echem. „Kontrolujesz ich!”. Oczy królowej zwęziły się. „Nie możesz ich uwolnić, wędrowcze. Konsekwencje będą nieprzyjemne”. Zrobiłem krok naprzód, unosząc nóż „Zobaczymy!”.
Oczy królowej rozszerzyły się, a jej potężne dłonie zacisnęły się w pięści. „Głupi śmiertelniku!” wykrzyczała, a ja odruchowo rzuciłem szybkie spojrzenie na Brehma. Wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć – twarz biała jak prześcieradło. Potem z powrotem skupiłem się na tej potwornej królowej. „Rozwiążemy ten problem, tak czy inaczej!” wyrzuciłem z siebie, starając się ukryć narastający strach.
Krzyk bestii przeciął powietrze. Był tak przenikliwy, że poczułem, jak moje bębenki zaczynają pulsować. Czułem, że coś się zmienia. Horda nieumarłych wyczuwała niepokój swojej królowej – ich jęki i warczenia wzmagały się, tworząc kakofonię, która zagłuszała wszystko. Samuel, nasz martwy towarzysz, miotał się dziko, wyraźnie odpowiadając na wezwanie. Razem z Brehmem ledwo dawaliśmy radę go powstrzymać.
„Popełniasz błąd” syknęła królowa, wbijając we mnie swoje spojrzenie. Jej wzrok przeszywał na wylot, jakby chciała wyrwać duszę. „Odejdź teraz, a może oszczędzę ci życie”.
Moje usta wykrzywiły się w uśmiechu, pełnym wyzwania. „Zaszliśmy za daleko. Nie spoczniemy, dopóki nie odkryjemy prawdy!”
Prawda. Wiedziałem, że to słowo ją rozwścieczy. Jej ryk rozerwał powietrze, gdy rzuciła się na mnie z wyciągniętymi pazurami. Instynktownie podniosłem nóż, by się bronić. Siła uderzenia była miażdżąca – poleciałem do tyłu, uderzając plecami o ziemię, a intensywny żar rozlał się po mojej klatce piersiowej. Ból obitych żeber przebijał się przez mój umysł, a każdy oddech był katorgą. Ale ona nie odpuszczała. Kolejne uderzenia spadały na mnie jak młot, a ja ledwo mogłem stawiać opór.
Zamglonym wzrokiem zobaczyłem, jak Brehm wciąż walczy z Samuelem. Zombie stawał się coraz słabszy, a jego ruchy traciły na sile. Brehm miał go pod kontrolą, przynajmniej na chwilę.
Blokując kolejny cios królowej, poczułem, jak iskry rozpryskują się wokół mnie. Jej łuski były nie do przebicia. Skorzystałem z impetu jej ciała i wykonałem szybki skok, rzucając się pod jej masywną sylwetką, próbując dotrzeć do Brehma. Każdy krok palił mnie bólem, a powietrze wypełniało płuca jak ołów.
Spojrzenie królowej przesunęło się na nas. Jej oczy zwęziły się od gniewu. „Głupcy! Skazaliście się na potępienie!” ryknęła z furią, podnosząc ręce wysoko nad głowę.
Wiedziałem, że nie mamy dużo czasu. Horda zbliżała się, wyczuwając desperację swojej władczyni. Jęki nieumarłych stawały się coraz głośniejsze. Wiedziałem, że za chwilę nas zaatakują.
„Musimy uciekać!” Brehm ledwo łapał oddech, a jego twarz była biała jak kreda. Miał rację – musieliśmy uciekać. Zacisnąłem dłonie na linach oplatających Samuela. Ten martwy drań miotał się, próbując uwolnić, ale miałem wrażenie, że jego siły słabły z każdą chwilą. Brehm ciężko sapiąc, przytrzymywał go z drugiej strony. Nie wyglądał najlepiej. W sumie ja też nie byłem w najlepszym stanie. Ból żeber przypominał o sobie przy każdym kroku, jakby ktoś wbijał mi gwoździe w bok.
„Szybciej!” krzyknąłem, kiedy usłyszałem za sobą coraz głośniejsze jęki nieumarłych. Nie musiałem się oglądać, żeby wiedzieć, że zaraz nas dopadną. Pchnąłem Brehma w stronę wyjścia. Ciągnął Samuela za sobą, a ja osłaniałem tyły. Czułem, jak gęsty, stęchły oddech nieumarłych zaczyna nas otaczać. Każdy ich krok odbijał się echem w tunelu metra, a ich szpony drapały o ziemię, jakby już zacierały ręce przed ucztą.
Dotarliśmy do najbliższych schodów prowadzących na górę. Brehm, mimo że był wykończony, pierwszy zaczął się wspinać. Samuel szarpał się jak wściekły zwierz, ale lina trzymała. Ja starałem się dotrzymać im kroku, ale za każdym razem, gdy musiałem wziąć oddech, robiło mi się ciemno przed oczami. Byle do wyjścia – powtarzałem sobie w głowie, choć sam nie byłem pewny, czy to wystarczy, by przetrwać.
Odgłosy pościgu przycichły. Spojrzałem przez ramię – nieumarli zatrzymali się nagle, jakby na rozkaz. Większość z nich zaczęła powoli oddalać się w przeciwnym kierunku, posłuszna niewidzialnemu rozkazowi, jak stado.
„Nie pytaj dlaczego, tylko zasuwaj!” krzyknąłem do Brehma. Wciąż byliśmy daleko od bezpiecznego miejsca, a ci, którzy zostali, nadal byli w stanie nas dogonić.
Wykorzystując całą swoją siłę, razem z Brehmem w połowie nieśliśmy, w połowie ciągnęliśmy walczącego Samuela z powrotem do bunkra. Szarpał się, próbując wyrwać z więzów, ale trzymaliśmy go mocno. Na szczęście żywe trupy nie poszły za nami – ich uwaga wciąż była skupiona na królowej. Nie miałem pojęcia, dlaczego nagle się wycofały, ale w tej chwili to nie miało znaczenia.
Zataczając się po schodach, w końcu wyszliśmy na słabo oświetloną ulicę. Pochodnie już przygasały, a każdy krok wypełniał mnie cierpieniem. Wiedziałem, że nasza walka jest daleka od zakończenia. Ten potwór nie pozbędzie się władzy nad sługami tak łatwo, a to oznaczało jedno – będziemy musieli stawić jej czoła jeszcze raz. Nie zamierzałem się poddawać. Nie, teraz kiedy tak blisko byliśmy odkrycia prawdy i przywrócenia choćby namiastki porządku w tym szaleństwie.
Ruszyłem w stronę bunkra, czując, jak ból wokół płuc narasta z każdym krokiem. Wiedziałem, że długo nie wytrzymam w takim stanie. Musiałem poprosić Skrybów o opatrzenie ran – na razie to musiało wystarczyć.
Gdy drzwi bunkra zatrzasnęły się za nami, pozwoliłem sobie na mały uśmiech. Bitwa była zacięta, ale nie przegraliśmy. Poznaliśmy królową, poznaliśmy jej siłę, a ludzie mogli na chwilę odetchnąć. Ale wiedziałem, że to tylko tymczasowy spokój. Prędzej czy później znów przyjdzie nam zmierzyć się z jej terrorem.
Następnego dnia zostałem zaproszony do obserwacji badań nad Samuelem, naszym schwytanym zombie. Staliśmy w jednym z niewielkich pomieszczeń bunkra, gdzie Skrybowie rozłożyli ciało na metalowym stole. Z ciekawością obserwowałem, jak powoli zdejmowali przesiąknięte krwią i błotem ubrania i obnażali zdeformowane ciało, pełne śladów gnicia i stwardniałych mięśni. Jego oczy były puste, martwe, ale ciało wciąż zdawało się reagować. Coś się w nim poruszało.
„Co to może być?” powiedział jeden ze Skrybów, zerkając na mnie, jakby oczekiwał, że odpowiem na jego pytanie. Ale co ja mogłem wiedzieć? Nie jestem ekspertem.
Jeden z najstarszych w grupie, wziął skalpel i zrobił precyzyjne nacięcie wzdłuż kręgosłupa Samuela. Kiedy odciął tkankę, zobaczyliśmy długiego, cienkiego, przypominającego węża stwora, ciasno owijającego się wokół kręgosłupa. Był to pasożyt, który zdawał się poruszać delikatnie w martwym ciele Samuela.
„Patrzcie, owija się wokół korzeni nerwowych” powiedział Brehm, wskazując na delikatne ruchy stwora. „To on kontroluje ciało”. Pasożyt jest jak sznur, który steruje zwłokami. Jego ruchy są ledwie zauważalne i przerażająco precyzyjne.
„Więc to on?” zapytałem, starając się zrozumieć, co dokładnie oznaczało to znalezisko.
„Tak, to on kontroluje ciało. Bez niego ten człowiek jest tylko martwym mięsem” odparł Brehm, zdejmując rękawiczki. „Nie wiemy, skąd się biorą te pasożyty ani dlaczego są lojalne wobec królowej”.
Najstarszy Skryba stanął nad martwym ciałem Samuela, jego twarz wyrażała chłodną determinację. W dłoni trzymał coś długiego i ostrego — wyglądało jak stary nóż myśliwski. Nim zdążyłem zareagować, jednym ruchem wbił ostrze prosto w czaszkę nieumarłego. Krew i szary płyn rozprysnęły się na wszystkie strony, a ja poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Pasożyt, który oplatał kręgosłup Samuela, zaczął gwałtownie wić się, a potem nagle zamarł.
„Teraz rozumiem” odezwał się najstarszy, wycierając ostrze. „Dlatego nie zauważyliśmy ich wcześniej. Umierają po uszkodzeniu mózgu”.
Miałem ochotę zadać kolejne pytania, ale widok tego, co robili, wstrząsnął mną do głębi. Pasożyt został usunięty, a ciało Samuela leżało teraz bez ruchu. Tak jak powinno. Wiedziałem, że to dopiero początek naszych problemów, ale jedno było jasne – te stwory nie działały z własnej woli. Były narzędziem w rękach kogoś znacznie gorszego.
„Królowa” wyszeptałem, a wszyscy zwrócili wzrok na mnie.
„Tak” powiedział jeden ze Skrybów „Ona jest kluczem”.
Spojrzałem na martwe ciało. Po wszystkim, co tu zobaczyłem, wiedziałem, że muszę się dowiedzieć więcej. Zbyt wiele pytań czekało na odpowiedzi, a one mogły się znajdować tylko w jedynym miejscu, które było ku temu odpowiednie — w bibliotece Skrybów.
„Brehm” zacząłem, kiedy wychodziliśmy z laboratorium, „potrzebuję dostępu do waszej biblioteki. Muszę dowiedzieć się więcej o tej królowej i pasożytach. Nie możemy dłużej działać po omacku”.
Spojrzał na mnie nieco zmieszany, jakby nie wiedział, czy to dobry pomysł. „To miejsce nie jest dostępne dla wszystkich Swen, ale po tym, co zobaczyłeś, chyba jesteś wyjątkiem?” Skinął głową i po chwili szliśmy już w stronę biblioteki.
Kiedy weszliśmy do środka, od razu uderzył mnie zapach starych książek i zalegającego kurzu. Słabe światło płynęło przez szczeliny, tworząc wąskie snopy, które przecinały ciemność pomieszczenia. Półki ciągnęły się daleko w głąb, pełne zapomnianej wiedzy sprzed wybuchu. Było w tym miejscu coś tajemniczego i trochę niepokojącego.
„Musimy znaleźć coś o królowej, o potworze, który kontroluje zwłoki za pomocą pasożytów” powiedziałem, zaczynając przeglądać pierwsze rzędy ksiąg. Brehm przytaknął i ruszył w drugą stronę.
Zanurzyliśmy się w lekturze. Książki były stare i ciężkie, a niektóre strony łamały się pod dotykiem. Opisy potworów, bestii, mutacji po wybuchu i innych strasznych rzeczy zdawały się nie mieć końca. Większość była znana – starożytne demony i duchy, dwugłowe zwierzęta czy trujące rośliny. Nic, co mogłoby pasować do naszej królowej.
Godziny mijały. Zaczynałem tracić nadzieję, kiedy nagle otworzyłem coś ciekawego. Był to stary wolumin, ledwo trzymający się kupy. Jego tytuł nie mówił zbyt wiele, ale po przejrzeniu kilku stron natrafiłem na coś, co zatrzymało moje serce na moment.
„Lisz” przeczytałem cicho pod nosem. „Nieumarły, który posiada własną wolę, ogromną siłę i często zdolności magiczne wpływające na umysł. Aby osiągnąć nieśmiertelność, musi zakląć swoją duszę w specjalnym pojemniku – filakterium”. Skierowałem wzrok na Brehma. „To brzmi jak nasza królowa!”
„Lisz?” zapytał, podchodząc bliżej i zaglądając mi przez ramię. „Zabić go można tylko poprzez zniszczenie filakterium. Więc to nie sama królowa jest celem, ale jej dusza, zamknięta gdzieś indziej. Musimy znaleźć to filakterium?”
Siedzieliśmy jeszcze chwilę, pochłaniając nowe informacje. Wszystko zaczynało nabierać sensu. Jeśli królowa była Liszem, jej kontrola nad pasożytami mogła być wynikiem jej potężnych, przedwiecznych mocy.
„To wiele wyjaśnia” powiedziałem, zamykając książkę. „Ale też oznacza, że nasza misja staje się znacznie bardziej skomplikowana. Nie wystarczy nam zabicie królowej – musimy zniszczyć jej filakterium”.
Brehm skinął głową, choć widziałem w jego oczach zmęczenie. Ja też czułem to samo. W końcu, po kilku godzinach czytania, obaj byliśmy wyczerpani. „Myślę, że czas na odpoczynek” powiedziałem, wstając i rozciągając zastygłe i wciąż obolałe mięśnie. „Jutro będzie wielki dzień. Musimy być gotowi”.
Brehm nie protestował. Razem opuściliśmy bibliotekę, a ja wciąż myślałem o tym, co znaleźliśmy. Lisz, nieśmiertelność i filakterium. To, co nas czekało, mogło być najtrudniejszą walką w moim życiu. Ale wiedziałem jedno – nie odpuszczę.
Wyruszyliśmy z samego rana, nie czekając na cud. Ruiny starego miasta rozciągały się przed nami, pochłonięte przez sękate pnącza i pełzające cienie poranka. Powietrze było ciężkie od rozkładu, a zapach wilgotnej ziemi mieszał się z nutą czegoś bardziej złowrogiego. Zacisnąłem palce na rękojeści noża, a moje nerwy mrowiły się z napięcia.
„Jesteś na to gotowy, Brehm?” zapytałem, spoglądając na Skrybę idącego obok mnie.
Brehm poprawił okulary i wpatrywał się w dal, jego wyraz twarzy był nieodgadniony. „Przydałoby mi się trochę więcej odwagi. To nie jest zwykłe polowanie. To misja zabicia królowej”. Jego głos lekko drżał, chociaż determinacja była niepodważalna. Oboje wiedzieliśmy, jaka jest stawka — jeśli nie wyeliminujemy nieumarłej królowej, która kontroluje hordę, fala żywych trupów tylko wzrośnie.
Brehm uśmiechnął się niechętnie. „Ty masz wieki doświadczenia, a ja spędziłem życie na spisywaniu historii, nie na walce z potwornościami”.
„Spisane historie zawierają cenne notatki o Liszach” odpowiedziałem, czując, jak moje serce bije szybciej. Plan był ryzykowny. Zebraliśmy mały oddział Skrybów i kilku obecnych w bunkrze najemników przyzwyczajonych do walk, którzy będą kluczowi w ataku.
Ulice wokół nas zdawały się huczeć od niewidzialnego życia. Chrzęst martwych liści pod naszymi stopami złowrogo odbijał się echem pośród ruin. Prawie czułem wilgoć przylegającą do mojej skóry, jakby samo powietrze było świadome naszego celu.
„Zbierzcie się!” zawołałem, gdy zbliżaliśmy się do barykady. Z cienia wyłoniły się ponure twarze — zahartowani w walce najemnicy, Skrybowie z niepokojem malującym się pod brwiami, wszyscy w różnorakich zbrojach i metalowych płytach, które znaleźli po drodze.
„Słuchajcie!” podniosłem głos, by przebić ciszę. „Zamierzamy zgromadzić hordę przy wyjściu z metra. To powinno zwabić królową”.
„Zwabić hordę? Jesteśmy przynętą?” krępy najemnik, Garrik, skrzyżował ramiona, a jego ton ociekał sceptycyzmem.
„Dokładnie” odpowiedziałem. „Jeśli uda nam się zorganizować odpowiedni chaos, królowa nie będzie wiedziała, co się dzieje. Brehm i ja poczyniliśmy znaczne przygotowania do tego momentu, poznając wroga poprzez schwytanego zombie, Samuela. Znaleźliśmy też dużo informacji w bibliotece”.
„Samuel to tylko skorupa” przyznał Brehm, marszcząc brwi. „Poskładaliśmy kawałki i fragmenty, ale wiele z tego jest nadal niejednoznaczne. Przede wszystkim musimy zejść na dół i znaleźć filakterium”.
Grupa niepewnie skinęła głowami, ale w ich oczach dostrzegłem niepewność. „Prosisz nas, abyśmy brnęli tam na śmierć, aby spróbować zabić królową. Jaką mamy gwarancję, że ten potwór nie rozpracuje naszego planu?” kontynuował Garrik.
„Mądrym posunięciem jest wykorzystanie jej arogancji” wtrącił szybko Brehm. „Ona myśli, że zombie są przedłużeniem jej woli, absolutną siłą. Co będzie jeśli się nimi zajmiemy?”
„Wtedy straci kontrolę. Rozumiem”. Garrik rozprostował ramiona, postanawiając „Zabijmy tą królową”. Nadzieja migotała w oczach zarówno Skrybów jak i najemników. Staliśmy zjednoczeni, gotowi stawić czoła czekającym nas okropnościom. Czułem, jak adrenalina przyśpiesza mój puls. „Ruszajmy”, rozkazałem.
Ruszyliśmy w głąb miasta. Ulice wiły się jak labirynt, każdy cień wibrował grozą. Wkrótce dotarliśmy do wejścia do starego metra. Nagle w zaułkach rozległ się cichy jęk, który zamroził moją krew.
„Zombie!” wyszeptałem, mocniej ściskając broń. Jęki mieszały się z dźwiękiem uderzeń gnijących ciał o kamień.
„Nadchodzą” ostrzegłem Brehma, który wciąż wertował swój notes. „Skup się” powiedział spokojnym głosem. Grupa starała się zachować zimną krew, ale w ich oczach widziałem narastającą panikę.
Zapach rozkładającego się mięsa uderzył jak fizyczny cios. Podniosłem nóż, którego ostrze słabo błyszczało w szarym świetle.
„Zagonić ich do wejścia!” krzyknął Brehm, wykorzystując swoją wiedzę o zachowaniach stada. „Na mój znak!” wrzasnąłem, gdy pierwszy zombie wpadł na nas. Jego zgniła, na wpół rozłożona twarz wykrzywiła się w groteskowy grymas.
„TERAZ!” rzuciłem się do przodu, odcinając jedno z ramion zombie. Bez chwili wahania popchnąłem go ku schodom do metra.
„Celujcie w mózgi! Znamy ich słabości!” wołał bez przerwy Brehm. Walczyliśmy dziko, hałas uderzających ciał i krzyków wypełniał powietrze. Z każdym padniętym zombie, coraz wyraźniej słyszeliśmy dziwne odgłosy z podziemi.
„Dalej, zagońmy ich bliżej schodów!” krzyknąłem. Z każdym poległym zombie wyczuwałem zmieniający się bieg mojej własnej bitwy z królową. Zastanawiałem się, czy jej wola się złamała i czy odczuwała bezradność?
Nagle Brehm zawołał „Swen! Królowa nadchodzi!”. Mój żołądek zacisnął się z nerwów.
„Wycofać się! Przegrupować się!” krzyknąłem, wiedząc, że prawdziwa walka dopiero się zaczyna, a strach niedługo zacznie wracać w nasze serca.
Chaos. Chaos skąpany w niesamowitym świetle, które otulało zachodzące słońce, migotały pochodnie rzucające długie cienie na martwe ciała zombie. Symboliczna rana ropiejąca tuż pod ruinami ludzkości.
„Przygotujcie dywersję!” krzyknąłem, zbierając najemników. Wszyscy zaczęli pośpiesznie wyciągać prowizoryczne koktajle Mołotowa gotowe do rzucenia w hordę żywych trupów. Ręce Brehma gorączkowo bazgrały notatki, uchwytując chaos rozwijający się przed nami.
Wpatrywałem się w ciemny tunel metra, strach mrowił mi skórę. „Ona się pokaże” pomyślałem w chwili gdy nocne niebo nad nami było kocem gwiazd. Niepokojącym przypomnieniem o ogromie wszechświata i potwornościach jakie mogą się w nim czaić.
Pierwszy krzyk rozdarł urok zmierzchu, nieziemski lament, który sprawił, że wszyscy zamarli. „O nie” wyszeptałem, gapiąc się, jak kolosalny cień przemyka przez gruzy. Królowa wyłoniła się, skąpana w ciemności, okryta szmatami jedwabiu i skóry. Jej obecność dominowała nad całym polem bitwy, a oczy świeciły przerażająco.
„Poddajcie się mojemu panowaniu” głos jak grzmot trzaskał w ciężkim powietrzu. „Wasz daremny opór tylko mnie karmi!”. Zacisnąłem pięści, determinacja hartowała moje serce. „Nie dzisiaj!”.
Wyraz twarzy królowej wykrzywił się w psychotyczny uśmiech, gdy wskazała na mnie. Jej palce były niezwykle smukłe i pałeczkowate, gest pełen mocy i groźby. „Nie doceniasz więzi, którą stworzyłam ze swoją armią, wędrowcze!”. Nim skończyła mówić, nieumarli rzucili się na nas falami. Nasze prymitywne barykady ledwo trzymały się natarcia. Dziennik Brehma uwypuklił ich słabości, ale teraz potrzebowaliśmy każdej uncji siły, jaką mogliśmy zgromadzić.
„Podpalcie ich!” krzyknąłem do najemników. Płomienie wybuchły, gdy tylko prowizoryczne koktajle Mołotowa trafiły w cel rozświetlając powietrze i zapalając zombie w spektakularnym blasku. Ich ryki odzwierciedlały trzask ognia, a pośród ogromu chaosu śmiech królowej stawał się ledwo słyszalny.
„Brehm, to nasza szansa” szepnąłem. Pochyliliśmy się, omijając barykady i walczących Skrybów. Ich los był niepewny, ale my mieliśmy inne zadanie.
Wkroczyliśmy niezauważeni do tunelu metra. Cisza przerywana była tylko odległymi krzykami i stękaniem zombie, które włóczyły się po pozostałościach niegdyś normalnego świata. Powietrze było ciężkie od wilgoci, a ja czułem, jak ciemność przygniata moje barki.
W pomieszczeniu obok słychać było stukot nóg nieumarłych. Ich ciała były przegniłe, oblepione czarną, gnijącą tkanką, skóra zwisała z kości niczym mokry papier. Oczy pozbawione życia, zdawały się patrzeć na nas jak na ofiary. Ale w tym wszystkim było coś upiornie spokojnego, jakby istnienie bez duszy było ich jedynym błogosławieństwem.
„Ominąć czy walczyć?” zapytałem cicho, ściskając nóż. Myśl o starciu z nimi na tak ograniczonej przestrzeni była przerażająca. Było ich więcej, niż się spodziewaliśmy.
„Zabić szybko” odparł Brehm, bardziej do siebie niż do mnie.
Ruszyliśmy jak cienie, nasze noże cicho cięły przez gnijące ciała. Z każdym krokiem i każdym upadłym zombie, powietrze stawało się bardziej duszące. Ciekawe, co by powiedzieli starożytni filozofowie, gdyby zobaczyli ten wyznacznik ludzkiego losu. Może po śmierci nie ma wielkiego objawienia, tylko niekończące się błąkanie, bez żadnego celu, z pustką w oczach?
Dotarliśmy w końcu do starej maszynowni, gdzie pompa wodna dominowała nad całym pomieszczeniem. Widok, jaki zastaliśmy, wprawił nas w niemal egzystencjalny horror — wokół pompy zgromadziły się dziesiątki zombie, jak posłuszne owce, które nie mogą działać niezależnie. Pośród tego wszystkiego, w wodzie, lśniły małe, białe jaja.
„Węże” wyszeptałem. „To one są odpowiedzialne za przejmowanie kontroli nad ludźmi. Filakterium królowej musi być blisko!” dodałem cicho, nie mogąc oderwać wzroku od jaj.
„Nie mamy czasu” odparł Brehm, ściskając swoją broń. „Zniszczmy to wszystko, zanim nas wyczują.”
Miał rację.
Powoli zbliżyłem się do jaj, które błyszczały w mętnej wodzie. Ich powłoki drżały, jakby coś wewnątrz nie mogło doczekać się uwolnienia. Rzuciłem jedną z butelek wypełnionych łatwopalnym płynem, obserwując jak skorupy pękają, a płonąca zawartość wylewa się do wody. Oczekiwałem ataku, szybkiej reakcji, ale zombie pozostawały nieruchome. Zamiast na nas, ich martwe oczy skierowane były na pompę wody. Dziwne, nawet jak na te potwory.
„Coś tu jest nie tak” powiedziałem, a Brehm rzucił mi szybkie, potwierdzające spojrzenie. Zmarszczyłem czoło, patrząc na pompę. To ona ich interesowała, nie jaja. „Pompa musi być filakterium!” wyszeptałem, czując zimny dreszcz na karku. „Ona jest dla nich najważniejsza!”
Zacząłem się zbliżać, gotowy, by ją zniszczyć. Wiedziałem, że to może zakończyć sprawę raz na zawsze, ale wtedy coś się zmieniło. Z ciemności tunelu wyłoniła się sylwetka królowej. Jej twarz była ledwo widoczna w słabym świetle, ale oczy błyszczały groźnie. Jej głos przetoczył się echem: „Ośmielisz się, wędrowcze?”.
Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, walka z powierzchni przeniosła się tutaj, do głębin metra. Słyszałem krzyki i odgłos broni odbijający się od ścian tunelu. Zombie rzuciły się na nas z każdej strony, a królowa stała pośród odmętu tego szaleństwa, jakby czerpiąc z niego siłę. Próbowałem przedrzeć się do pompy, ale ona blokowała każdy mój ruch.
„Zrób coś, Brehm!” krzyknąłem, próbując zyskać, choć odrobinę przewagi.
Ciężar dwóch stuleci przytłoczył mnie, gdy uświadomiłem sobie skalę tego pojedynku. Każde uderzenie królowej miało w sobie siłę dzikiej furii, zmieszanej z czymś starszym, nienaturalnym. Uskoczyłem przed jej szponami, ale była szybka – o wiele szybsza, niż mogłem się spodziewać. Ledwo parowałem kolejne ciosy, a za każdym razem, gdy jej pazury rozcinały powietrze, czułem zimny dreszcz biegnący po plecach.
Brehm nie zostawił mnie samego. Widziałem kątem oka, jak walczył z nieumarłymi, którzy szli na nas, próbując pomóc swojej królowej. Jego ostrze błyskało w przyćmionym świetle tunelu, a każdy ruch był desperacką próbą opóźnienia tego, co nieuniknione. Słyszałem krzyki Skrybów walczących w wąskich korytarzach, a pomimo tej kakofonii, coś we mnie czuło, że to jeszcze nie koniec.
Królowa rzuciła się na mnie ponownie, a ja nie zdążyłem się odsunąć. Jej pazury wbiły się w moje ramię, miażdżąc mięśnie i przebijając kości. Upadłem na kolana, próbując złapać oddech. Miałem wrażenie, że cała moja siła wycieka razem z krwią. „Jeszcze nie dzisiaj!” myślałem, z trudem podnosząc się na nogi. Ale ona już była nade mną, gotowa zakończyć to raz na zawsze.
Brehm walczył dzielnie, jednak liczba przeciwników go przytłaczała. Zombie wychodziły bez końca ze wszystkich stron, jakby napędzane jakimś niekończącym się impulsem. Coś we mnie krzyczało, że to pompa, że to filakterium musi być związane z ich życiem. Ale nim zdążyłem powiedzieć to na głos, uderzenie królowej posłało mnie z powrotem na ziemię. Tym razem ból był tak obezwładniający, że nie mogłem się ruszyć.
Nagle usłyszałem świst w ciemności. Płonące strzały rozdarły ciszę, a pompa wody eksplodowała w strumieniu iskier. Woda zalała pomieszczenie, a wszystkie zombie padły bez najmniejszego dźwięku. Zostały tylko zwłoki, z których życie zostało nagle wyszarpnięte. Węże, które nimi kierowały, drgały w ostatnich konwulsjach. To był Garrik. Cały czas czekając w ciemności na moment, by zadać ostateczny cios.
Królowa, widząc, co się dzieje, próbowała uciec, ale nie mogłem na to pozwolić. Zebrałem resztki sił i ruszyłem za nią, a Garrik dołączył do mnie, wychodząc z mroku. Ostatkiem sił, zeskakując z prymitywnych rusztowań, wbiłem ostrze prosto w jej czaszkę, podczas gdy Garrik pchnął swoje idealnie między łuski okalające jej bok. Królowa wydała przerażający skowyt, zanim padła martwa, z ostateczną pustką w oczach.
W końcu nastała cisza. Reszta Skrybów i najemników, którzy przeżyli, opadła na mokrą, zimną podłogę. W tej ciszy, przesiąkniętej zmęczeniem i ulotną ulgą, nikt nie mówił ani słowa.
Kilka tygodni później, poczułem, że wracam do sił. Skrybowie otoczyli mnie troską, a ich schron zapewniał spokój i ciszę. Moje rany, choć powoli, goiły się. W bunkrze minęły tygodnie, ale wiedziałem, że to nie miejsce dla mnie. Wędrówka na wschód nie mogła czekać.
Pakując się, słyszałem ciche szepty i odgłosy pracujących nad odbudową bunkra Skrybów. Gdy stanąłem przy wyjściu, Brehm zawołał „Serpensin Cerebro!”.
„Co takiego?” zatrzymałem się w pół kroku.
„Serpensin Cerebro. Węże, które stworzył Lisz do kontroli nad umarłymi. Trafią do jednego z ważniejszych bestiariuszy” odparł, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
„Dziękuję” odparłem z największą szczerością.
Gdy wymienialiśmy ostatnie spojrzenia, Garrik stał z boku, jak zawsze nieco w cieniu, ale gotów. Skinął mi, a ja mu odpowiedziałem tym samym gestem. Znałem go, krótko, ale już zbyt dobrze, by mówić coś więcej.
Swen
-
- Administrator
- Posty: 4
- Rejestracja: 13 gru 2024, 17:13
Re: Swen
Ruszając na wschód, czując zimny wiatr na twarzy, odwróciłem się jeszcze raz. Bunkier Pasewalk był daleko za mną, a Skrybowie i najemnicy zaczynali odbudowę tego, co zostało z ich schronienia. Dla mnie jednak to była tylko kolejna bitwa, kolejny przystanek. Moim przeznaczeniem była wędrówka.
Szedłem przez piaszczyste pustkowia, gdzie jedynym śladem egzystencji człowieka była niekończąca się wstęga drogi. Czasami wiatr unosił drobne ziarenka piasku, które uderzały o moją twarz, przypominając mi o surowości tego świata. Oddaliłem się o przeszło trzysta kilometrów od ostatnich zabudowań, nim napotkałem pierwsze przeszkody. Kamieniste podłoże zaczęło się zmieniać w błotnistą ziemię, a nieliczne drzewa rosły niczym zniekształcone cienie, które zdawały się śledzić każdy mój krok. Czy to wyobraźnia, czy rzeczywiście było cieplej? Nad horyzontem pojawił się blask, jakby słońce próbowało przebić się przez ciężkie chmury.
Nie miałem czasu na jałowe rozmyślania. Taka podróż przekraczała siły i możliwości zwykłego człowieka, ale jako mutant zmuszony byłem dawać z siebie więcej. Ziemia pod moimi stopami lekko drżała, gdy stawiałem kolejne kroki. Wiedziałem, że to nie będzie prosta trasa. Omijając utarty szlak narażałem się na przeklęty pył, który wciskał się w każdy zakamarek moich ubrań.
Nocą cisza wydawała się trwać wiecznie, przerywana jedynie odgłosami natury. Kilka godzin snu, które udało mi się złapać, postawiły mnie na nogi, choć zmęczenie nie opuściło mnie całkowicie. Wędrowałem przez teren, który wydawał się być na wpół martwy. W pewnym momencie, spomiędzy gęstych krzewów, wyleciało stado małych stworzeń, przypominających zające. Dwa z nich udało mi się trafić nożem. Kolacja gotowa — nie było wiele do roboty.
Jutro zapowiadał się długi dzień. Pojutrze też. Z każdym krokiem wkraczałem głębiej w niezbadane tereny. Kamienne ściany były szare i nijakie, a droga przedemną wydawała się prowadzić donikąd. Gdy zbliżyłem się do bagnistych terenów, powietrze stało się cięższe. Bagna Szatmar-Bereg czekały, a ich złowroga atmosfera przyprawiała mnie o niepokój. Ziemia pod moimi stopami stawała się coraz bardziej miękka, a każdy krok odbijał się cichym pluskiem. Mgła unosiła się nisko, otulając mnie jak wilgotna kołdra.
Przesuwając wzrokiem po splątanej roślinności, szukałem jakiegokolwiek znaku, że nie jestem tutaj sam. Bagna skrywały swoje tajemnice i niebezpieczeństwa, które potrafiły zaskoczyć każdego, kto na chwilę stracił czujność. Wiedziałem, że w tej okolicy roi się od stworzeń, których istnienie było często efektem popromiennych aberracji.
Już miałem przekroczyć granicę bagien, gdy usłyszałem krzyk. „Swen! Tutaj!”
Odwróciłem się szybko. Na niewielkim wzgórzu, stojąc ponad mętną wodą i wijącymi się roślinami, stała Bahar. Towarzyszył jej wierny wielbłąd, obładowany różnorodnymi pakunkami, które ledwo mieściły się na jego grzbiecie. Bahar machnęła do mnie ręką, jej jasny uśmiech przebijał przez mroczny krajobraz bagien niczym latarnia w ciemności.
„Bahaaaar!” krzyknąłem, z ulgą widząc znajomą twarz. Wędrując przez gąszcza drzew i ruin, brakowało mi ludzi, którym mogłem zaufać, a Bahar była jedną z tych nielicznych, którym ufałem. Była zamiłowaną gawędziarką — jej trasa prowadziła przeważnie po trakcie kupieckim między bunkrem Schinias i tunelami Peeter Suure. Spotkanie z nią zawsze było okazją do podzielenia się wieściami z okolicznych osad.
Podszedłem bliżej, a jej wielbłąd poruszył się niecierpliwie, jakby oczekiwał, że lada chwila ruszymy dalej.
„Dawno się nie widzieliśmy. Nadal trzymasz się traktu?” zapytałem, zbliżając się do niej.
Bahar roześmiała się, a jej głos melodyjnie odbił się echem w tej nieprzyjaznej krainie. „Oczywiście, że tak, Swen! A ty? Wyglądasz trochę gorzej niż zwykle”.
Zachichotałem, choć wewnętrznie poczułem ciężar bitwy, który jeszcze mnie nie opuścił. „Ostatnio miałem intensywne dni” odpowiedziałem, patrząc w dal na mglisty horyzont. „Spotkałem się z czymś niezwykłym. Potworem kontrolującym umarłych. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem”.
Oczy Bahar rozbłysły ciekawością. „Opowiedz mi coś więcej!” powiedziała, nie kryjąc fascynacji. „Zawsze trafiasz na najdziwniejsze rzeczy w okolicy!”
Uśmiechnąłem się lekko, wspominając te trudne dni. „Atakowali bunkier Pasewalk. Cała armia żywych trupów!”.
„Serio?” zapytała, wspinając się, by poprawić swoje rzeczy na grzbiecie wielbłąda. „Przy ognisku musisz mi to opowiedzieć ze szczegółami! Skrybowie zawsze coś nabroją, prawda? A teraz? Jesteś na tropie kolejnych tajemnic?”
„Możliwe!” odpowiedziałem żartobliwie, spoglądając na nią spod zmrużonych powiek. „Ale najpierw muszę uzupełnić zapasy. Bagna to nie miejsce, gdzie można odpocząć i napić się wody”.
Bahar przytaknęła i przy okazji zaczęła opowieść o swojej podróży do podziemnego miasta Matiate. „Wiesz, że mają problemy z turbiną wiatrową? Mówili, że może niedługo zostaną bez prądu, a to dla nich katastrofa. Pomyślałam o tobie, kiedy to usłyszałam — jeśli ktoś może im pomóc, to ty, Swen”.
Przez chwilę rozważałem jej słowa. Praca w podziemnym mieście? Brzmiało jak coś, co mogłoby mnie oderwać od wspomnień o bitwie. Coś, co mogłoby nadać mi nowy cel. „Matiate, mówisz? To może być ciekawe”.
„Zastanów się nad tym. To tylko kilka tygodni drogi na południe” dodała z uśmiechem, rozglądając się po bagnach. „Ale najpierw znajdźmy bezpieczne miejsce na obóz. Znam tę okolicę – nie chcemy, żeby cokolwiek nas tu zaskoczyło”.
Wspólnie zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, gdzie moglibyśmy spokojnie rozpalić ognisko. Bahar szła z przodu, a jej wielbłąd podążał cierpliwie za nią, jego ciężkie kroki były rytmiczne i uspokajające. Bagna były zdradliwe, ale miała rację — lepiej przygotować się na noc i odpocząć przy ogniu, zanim ruszymy dalej.
Minęło kilka dni spokojnej podróży. Poranne słońce malowało stary Most Przyjaźni w upiornej złotej poświacie, a zardzewiały metal odbijał bladą mgłę gasnących gwiazd. Razem z Bahar staliśmy na tej imponującej niegdyś budowli, teraz skruszonej przez wojnę i czas. Wody Dunaju płynęły pod nami, przypominając o czasach, które przeminęły.
„Myślisz, że jest bezpieczny?” zapytałem, trzymając dłoń na rękojeści starego noża.
„Od miesięcy nic się tu nie wydarzyło” odpowiedziała Bahar, „ale powinniśmy być czujni”. W jej głosie czaiła się nuta niepokoju.
Zaczęliśmy powolny marsz po moście, nasze kroki odbijały się echem od pękniętych kamieni. Most, naznaczony przeszłością, zdawał się być niemym świadkiem ludzkiej tragedii. Podszedłem bliżej krawędzi, spoglądając na rzekę. Powietrze było suche, ale pachniało gnijącą roślinnością i czymś niepokojącym. Bahar szła za mną, a cisza wokoło była coraz trudniejsza do zniesienia.
„Ten most łączył ludzi” powiedziała, jej głos wydawał się nieobecny „a teraz jest tylko symbolem zniszczenia”.
Napięcie rosło, a w miarę jak zbliżaliśmy się do końca, nie mogłem pozbyć się uczucia, że ktoś nas obserwuje. Kiedy mój wzrok powędrował za siebie, zauważyłem trzy cienie, które wyrastały między gruzami. W ich oczach błyszczała dzika nienawiść.
„Swen?” głos Bahar mnie zaskoczył. „Wszystko w porządku?”
„Złodzieje!” rzuciłem, wyciągając nóż, gotów do walki.
Bahar odpowiedziała równie szybko — jej maczeta połyskiwała w słońcu. Rzuciliśmy się do ataku. Metaliczny dźwięk ostrzy przecinających powietrze i brutalnych uderzeń rozbrzmiewał wokół nas.
„Cholera!” zakląłem, gdy jeden ze złodziei zadał mi cios w ramię, ale nie zamierzałem odpuścić. Nasza walka była dzika i chaotyczna, jak gdyby to most sam wołał o krew.
Bahar, z niesamowitą gracją, rzuciła się na przeciwnika. Jej ruchy przypominały taniec — szybkie, płynne, ale śmiertelnie precyzyjne. Maczeta błysnęła w powietrzu, a stalowe ostrze ugrzęzło w ramieniu złodzieja. Krzyk wypełnił przestrzeń, a mężczyzna cofnął się chwiejnie, chwytając krwawiącą ranę.
Walka stała się bezładnym wirującym szaleństwem. Nasze oddechy przyspieszały, dłonie ślizgały się na mokrej od potu i krwi broni. Wciąż unikałem ciosów — jeden, drugi, trzeci — zanim mój nóż znalazł cel w brzuchu napastnika. Jego broń z głośnym brzękiem upadła na kamienne podłoże mostu, a on sam próbował uderzać dalej, desperacko walcząc o każdy oddech. Z jego ciała kapała krew, tworząc czerwoną plamę pod stopami.
„Swen!” krzyk Bahar przebił hałas walki. Odwróciłem się — jej twarz była wykrzywiona bólem, a z lewego uda sączyła się krew, ale nawet wtedy, jej oczy płonęły wściekłością, a maczeta wciąż świstała w powietrzu. Każdy cios wymagał coraz większego wysiłku, ale nie poddawała się.
Zacisnąłem zęby, rzucając się w jej stronę. Byliśmy jak jeden organizm, nasze ruchy zsynchronizowane — ja blokowałem ciosy, ona atakowała. Walka stawała się brutalniejsza, jakby każdy kolejny cios miał przesądzić o naszym losie.
Z nieukrywanym, desperackim wysiłkiem wbiłem nóż w klatkę piersiową ostatniego napastnika. Upuścił swoje ostrze z głuchym łoskotem, jego oczy rozszerzyły się w zdumieniu, zanim osunął się na ziemię. Jego życie odpływało wraz z ciemniejącą plamą krwi.
Bahar chwiała się na nogach, jej twarz była blada. Zanim zdążyła upaść, złapałem ją, przyciągając do siebie. Czułem, jak drży, ale jej spojrzenie pozostało trzeźwe.
„Musimy iść dalej!” wycedziła przez zaciśnięte zęby, a jej głos drżał od bólu. „Damy radę, Swen. Zawsze nam się udaje”.
Zmierzając ku Matiate czułem, jak ciężar stoczonej walki obciąża moje kroki. Bahar z powodu swojej rany, musiała podróżować na wielbłądzie, ale jej determinacja nie słabła. Z każdym kolejnym krokiem, otaczały nas resztki zniszczonych wiosek, w których cisza była złowrogo przerywana szelestem odległych drzew, a mijane rzeki brzmiały jak echo dawnych katastrof.
Nagle, po czterech tygodniach wyczerpującej, ale spokojnej podróży, w oddali zaczęły majaczyć pierwsze oznaki Matiate — miasta ukrytego pod ziemią. Jego wejście było zasłonięte przez ogromny generator wiatrowy. Wirnik stał nieruchomo, a metalowe łopaty, kiedyś dumnie obracające się na tle nieba, teraz tkwiły w bezruchu jak uśpieni strażnicy.
„To tu” wyszeptałem, a Bahar skinęła, nie ukrywając ulgi. Musiałem dotrzeć do starszych miasta i naprawić generator, który podtrzymywał życie mieszkańców, jednak z każdą chwilą wzrastało we mnie poczucie, że wisi nad nami coś złowrogiego. Jakby cienie, które towarzyszyły nam przez całą drogę, nie były przypadkowe.
„Zajmij się swoją raną, Bahar” powiedziałem, gdy zatrzymaliśmy się przy bramie prowadzącej do miasta. „Ja spróbuję porozmawiać ze starszymi”.
Bahar, chociaż osłabiona, skinęła głową. Wiedzieliśmy, że czeka nas wyzwanie, które nie będzie ograniczać się jedynie do naprawienia maszyny. W tym zrujnowanym świecie nic nie jest takie proste.
„Spodziewaliśmy się ciebie, Swen” powiedział jeden ze starszych poważnym głosem, gdy tylko wszedłem do pomieszczenia rady. „Generator wiatrowy coraz częściej się wyłącza, a nie ma tu nikogo, kto potrafiłby go naprawić”.
Skinąłem głową, a mój umysł już pędził ku myśli o czekającym mnie zadaniu. „Zrobię, co w mojej mocy”.
Starsi wymienili znaczące spojrzenia, w ich oczach widać było mieszankę nadziei i obaw. „Wiemy, że dasz z siebie wszystko, Swen. Ufamy twoim umiejętnościom”.
Gdy chwilę później zmierzałem w stronę generatora, słońce zaczęło zachodzić, rzucając poświatę na bramy miasta. Wziąłem głęboki oddech, czekało mnie nowe zadanie. Byłem gotowy stawić mu czoła, gotowy napisać kolejny rozdział mojej historii.
Wspinałem się w górę, a z każdym kolejnym rdzewiejącym szczeblem czułem, jak powietrze wokół mnie gęstnieje. Ziemia oddalała się powoli, a ja miałem wrażenie, że wkraczam w świat, w którym nie powinno mnie być. W duchu wyklinałem tych, którzy postanowili zainstalować generator na takiej wysokości. Szedłem ostrożnie, modląc się, żeby nie skończyć jak bohater tragicznie spadający w przepaść, którego imienia nikt już nie pamięta.
Kiedy wreszcie dotarłem na szczyt, ciemne wnętrze pomieszczenia otoczyło mnie dziwną ciszą. Na podłodze zauważyłem porozrzucane kości. Ktoś tu nie miał szczęścia.
Pajęczyny. Mnóstwo pajęczyn. Zdawały się tętnić życiem, jakby stworzone przez coś bardzo złowieszczego.
„Ślady po obecności Ursus Aranea” pomyślałem. Istota z dalekiego wschodu, żyjąca w zapomnianych zakątkach świata. Co on robi na zachód od morza Aralskiego?
Cały wał napędowy i hamulec były zakryte lepką siecią. Wyciągnąłem nóż i zacząłem przecinać pajęczyny, robiąc sobie drogę do generatora. „Czego to człowiek nie zrobi dla świata, który ledwo funkcjonuje” pomyślałem z ironią.
Nagle usłyszałem dźwięk – odgłos poruszającego się cienia. Zamarłem. Z kąta wyłonił się pająk. No świetnie, jeszcze to!
Odruchowo uniosłem nóż, gotowy do walki. Pająk rzucił się w moją stronę, jego odnóża świstały w powietrzu. Zablokowałem jeden z jego ataków, ale uderzenie było silne — prawie wpadłem na resztki pajęczyn. Czułem, jak bestia próbuje mnie okrążyć. Cóż, nie pierwszy raz miałem do czynienia z takim bydlakiem.
Zadałem kilka szybkich cięć w stronę pajęczych nóg, próbując go spowolnić. Jedno z nich przy okazji trafiło prosto w odwłok. Syknął z bólu, ale się nie zatrzymał. Musiałem działać szybciej. Zrobiłem unik. Zanim zdołał ponownie zaatakować, skoczyłem w stronę wału napędowego, a następnie obróciłem się z pełną siłą, uderzając nożem w środek jego ciała. Pająk zawył, a potem padł martwy.
Z oddechem wracającym do normy, zacząłem usuwać pajęczyny z wału napędowego. W środku pomieszczenia zauważyłem coś jeszcze — trzy ogromne jaja. Zdecydowanie pająk nie był tu sam. Postanowiłem zabrać je ze sobą. Kto wie, może starsi w mieście będą wiedzieć, co z nimi zrobić.
To nie było zwykłe spotkanie, jak inne wynaturzenia na zniszczonej Ziemi. Czułem, że to coś więcej.
Gdy wróciłem do wioski, była już głęboka noc. Mrok przytłaczał, jedynie słaby blask księżyca przemykał między wąskimi uliczkami, prowadząc mnie do siedziby Starszyzny. Powietrze było gęste, a milczenie otaczających mnie cieni przypominało, że w tym świecie nawet noc nie przynosi spokoju. Starsi czekali w oświetlonym pochodniami budynku, a ich sylwetki drżały w migoczącym świetle.
Przekroczyłem próg. Ich twarze, wyryte w kamieniu doświadczeń i wiekowej wiedzy, zwróciły się ku mnie. Czułem na sobie ich spojrzenia. Zawsze uważałem, że wiedzieli więcej, niż byli w stanie powiedzieć, jakby przeszłość wciąż odciskała na nich swoje piętno. Usiadłem, spokojnie ignorując ich wyczekujące spojrzenia.
„Miasto ma zasilanie” powiedziałem, odchylając się na krześle i próbując zatuszować zmęczenie. „Naprawiłem generator, ale są też nowe problemy” zawiesiłem głos.
Zauważyłem, jak ich twarze lekko się ściągnęły. Jakby wiedzieli, że coś jeszcze się wydarzyło.
„Spotkało mnie coś dziwnego” kontynuowałem. „Słyszeliście o Ursus Aranea?”
Starszyzna wymieniła spojrzenia, a po chwili jeden z nich, chyba najstarszy, zmarszczył brwi. „Ursus Aranea?” zapytał powoli, jakby każde słowo ważyło tonę.
„Tak. Pająk” potwierdziłem, przechylając się do przodu. „Nie taki, jak widujecie na co dzień. Ogromny mutant. Ten stworzył gniazdo w pomieszczeniu generatora, ale nigdy wcześniej nie zapuszczały się w te strony. Widuje się je jedynie na dalekim wschodzie”.
Cisza spadła na pomieszczenie jak mgła. Każdy z nich zdawał się teraz myśleć. Ich twarze tonęły w cieniach. W końcu jeden ze Starszych przerwał milczenie „Mieliśmy już kilka podobnych zgłoszeń. Ludzie mówią, że widzieli podobne stworzenia w górze strumienia, z którego czerpiemy wodę”.
„I co zrobiliście?” spytałem, choć odpowiedź była oczywista.
Starszy skinął głową. „Nikt się nie zgłosił, by sprawdzić te doniesienia”.
Zmarszczyłem brwi, czując irytację. To miejsce było ich domem, ich źródłem życia, a mimo to bali się zaryzykować? Nie potrafiłem zrozumieć, jak można pozwolić, by strach tak bardzo paraliżował działanie.
„Sprawdzę to” powiedziałem, patrząc wprost na Starszych. „Nigdy nie odmówiłem pomocy. Może moje umiejętności faktycznie się przydadzą”.
Starszyzna z ulgą przyjęła moją deklarację, ale zanim opuściłem pomieszczenie, wyjąłem z torby coś, co przyciągnęło ich uwagę. „Znalazłem te jaja w gnieździe. Chciałbym, żebyście oddali je lokalnym Skrybom. Mogą się czegoś dowiedzieć”.
Starszy z szacunkiem przyjął ode mnie jaja, kiwając głową „Osobiście je dostarczę”.
Machnąłem ręką, gdy próbowali mi podziękować. Teraz chciałem już tylko odpoczynku. Opuszczając salę, czułem, jak tajemnicza atmosfera zostaje za mną, ale ściany tego miejsca wciąż zdawały się szeptać.
Kiedy wreszcie dotarłem do mojego pokoju, wszystko stało się prostsze. Gorąca kąpiel przyniosła ulgę zmęczonym mięśniom, a obfity posiłek przypomniał mi, jak bardzo brakowało mi takiej wygody. Położyłem się spać, ale sen nie przyniósł spokoju.
Koszmary senne. Widziałem wielkie pajęczyny, jak wtedy, gdy pierwszy raz wpadłem w pułapkę Ursus Aranea. Sieci owijały się wokół mnie, a ja walczyłem z dwoma bestiami naraz. Zabiłem je, ale zapłaciłem za to wysoką cenę. Tylko przypadek sprawił, że znaleźli mnie ludzie w ruinach wieży Saraman-Kosa. Leżałem nieprzytomny przez wiele dni. Prawie umarłem.
Obudziłem się gwałtownie, próbując złapać oddech. Rzeczywistość powróciła, ale wspomnienia były zbyt żywe. Na szczęście udało mi się wyspać, a to już coś.
Po śniadaniu udałem się na poszukiwania Bahar. Znalazłem ją w małym domu, gdzie zielarz opiekował się jej raną. Na szczęście okazała się mniej poważna, niż myślałem. Bahar wyglądała lepiej, choć była jeszcze osłabiona.
„Jak się czujesz?” zapytałem, siadając naprzeciw niej.
„Lepiej!” uśmiechnęła się słabo. „Co u ciebie?”
Opowiedziałem jej o pająku, o Starszyźnie i o zadaniu, które mi powierzyli. Bahar słuchała w milczeniu, a gdy skończyłem, spojrzałem na nią z uśmiechem.
„A może chcesz się przyłączyć?” zapytałem żartobliwie. „Zawsze mówiłaś, że chcesz przeżyć przygodę. A moje wyprawy rzadko kończą się czymś przewidywalnym”.
Przez chwilę nie odpowiadała, wyraźnie się wahała. Widziałem strach w jej oczach, ale była też ekscytacja, która z każdą sekundą stawała się coraz bardziej widoczna. „Nigdy nie wiem, w co się wpakuję, kiedy ci towarzyszę” odpowiedziała, po czym dodała „Dobrze, pójdę z tobą”.
Uśmiechnąłem się szeroko. Wiedziałem, że strach ją powstrzymywał, ale ciekawość i żądza przygody były silniejsze. Razem ruszymy ku przygodzie, by odkryć, co czai się w górze strumienia!
Szliśmy wąskimi, wilgotnymi tunelami. Echo kroków mieszało się z cichym szumem wody. Bahar mówiła niemal bez przerwy. Z początku wydawało mi się, że chce wypełnić ciszę, albo zagłuszyć strach.
„Mój dziadek był Skrybą, wiedziałeś? Dużo opowiadał mi o przeszłości” w jej głosie pobrzmiewało coś, co rozpraszało mnie bardziej niż echo – jakby była nieobecna, zatopiona w swoich myślach. Zastanawiałem się, ile z tego mówiła po prostu, żeby ukryć emocje, a ile z prawdziwej potrzeby podzielenia się tą wiedzą.
„Przed wybuchem ludzie byli zbyt zależni od maszyn” ciągnęła, a ja jedynie kiwnąłem głową, pozwalając jej mówić dalej. W głowie odtwarzałem mapę jaskiń, próbując znaleźć logikę w ich niekończących się korytarzach. Z każdą chwilą wydawało mi się, że coraz bardziej oddalamy się od rzeczywistości.
„Wiesz, ludzie byli głupi” powiedziała nagle z naciskiem, niemal jakby mówiła o czymś, co czuje głęboko w sercu. „Byli tak głupi, że bardziej ufali technologii niż sobie nawzajem”. Spojrzałem na nią kątem oka. Czy próbowała mi coś powiedzieć? A może po prostu mówiła to, co usłyszała od dziadka, nieświadoma, jak bardzo te słowa pasowały do naszej sytuacji.
Cisza, która nastała, była prawie namacalna. Tunel wydawał się teraz jakby mniejszy, a strumień cichszy. Czy czekała na odpowiedź?
„Ludzie zawsze tacy byli” odpowiedziałem po dłuższej chwili, nie odwracając wzroku od wąskiego przejścia przed nami. „Technologia to tylko narzędzie. Patrząc na zgliszcza tego, co kiedyś było domem dla setek ludzi, zastanawiam się, czy kiedykolwiek zasługiwali na coś lepszego”.
Bahar nie odpowiedziała. Może dotarliśmy do tego momentu, kiedy nie trzeba było już mówić, tylko iść naprzód, w głąb ciemności? Nie. Kontynuowała swoją opowieść. Zdawała się coraz bardziej zagłębiać we wspomnienia, jakby ciemne tunele i chłód strumienia budziły w niej dawno zapomniane obrazy.
„Kiedy byłam mała, w bunkrze Schinias wszystko było inaczej” zaczęła, przyspieszając krok. „Ściany były zimne, a powietrze zawsze pachniało stęchlizną. Żyliśmy w ciągłym mroku, bo oszczędzano energię. Mieliśmy generator, ale nigdy nie wiedzieliśmy, jak długo będzie działał”.
Zastanawiałem się, jak to musiało wyglądać – życie pod ziemią, w zamknięciu, bez przestrzeni, bez słońca. Być może dlatego Bahar tak ochoczo wyruszyła na powierzchnię. Przestrzeń, nawet jeśli zniszczona, była lepsza niż ciemność bunkra.
„Dziadek zawsze powtarzał, że to my, kobiety, mamy trudniej. Mężczyźni mieli swoją siłę, chodzili na polowania. Kobiety wychowywały dzieci, gotowały, uczyły się przetrwania. Zabawne, że teraz to ja podróżuję i handluję, prawda?” zamilkła na chwilę, jakby te słowa miały dla niej większe znaczenie, niż się spodziewałem. Zostawiłem ją w tej ciszy, dając czas na przemyślenia, ale nie trwało to długo.
„Zawsze marzyłam, żeby zobaczyć świat na zewnątrz. Ojciec mówił, że nic tam nie ma – tylko śmierć i ruiny, ale dziadek miał inne zdanie. Opowiadał mi o czasach przed wybuchem, o miastach pełnych życia i światła. Zawsze kończył jednym zdaniem – ludzie sami zniszczyli to wszystko.” spojrzała na mnie przelotnie, jakby szukała potwierdzenia, że jej słowa mają sens.
„Zawsze byłam ciekawa, co jest na powierzchni. Ludzie, którzy wychodzili, mówili, że to piekło. Ale ja chciałam to zobaczyć na własne oczy. I kiedy wreszcie nadszedł ten dzień, że mogłam wyjść, to było jak przebudzenie. Wszystko było zniszczone, martwe, ale przynajmniej było inne. Przynajmniej nie byliśmy już zamknięci w tym betonowym grobowcu” w głosie Bahar słychać było, że opowiadanie o przeszłości jest dla niej ciężarem, ale jednocześnie dawało poczucie bezpieczeństwa.
„Może dlatego podróżuję” rzuciła w końcu. „Nigdy nie znalazłam miejsca, które mogłabym nazwać domem. W bunkrze czułam się uwięziona, a teraz, na zewnątrz? Może kiedyś znajdę coś, co zatrzyma mnie na dłużej” zamilkła, a cisza, jaka zapadła, była tym razem inna. Bardziej świadoma. Miałem wrażenie, że jej opowieść, choć bogata w szczegóły, ukrywała coś głębszego – coś, o czym wciąż bała się mówić.
Dalej szliśmy już w milczeniu, stąpając ostrożnie po wilgotnych skałach. Byle w górę strumienia. Tunele otaczały nas coraz ciaśniej, a ściany wydawały się drżeć w półmroku. Bahar, zwykle gadatliwa, milczała. Wydawała się niespokojna, ale nie było odwrotu. Jej dłoń nerwowo zaciskała się na rękojeści maczety, co mnie niepokoiło bardziej niż cisza. Gdy weszliśmy w większą, rozległą grotę, zamarliśmy. Pajęczyny zwisały ciężko z sufitu, oplatając każdy kamień i występ. Na ziemi leżały kości, połyskujące w blasku naszych pochodni – niektóre były wyraźnie zwierzęce, ale inne – zadziwiająco podobne do ludzkich.
„Czy my naprawdę damy sobie radę?” spytała Bahar, wyciągając swoją maczetę. Jej ostrze lśniło w mdłym świetle, gotowe do cięcia.
„Nie mamy wyboru” odpowiedziałem, wyciągając stary nóż, który zawsze towarzyszył mi w takich sytuacjach. Był jak przedłużenie mojej dłoni, niezawodny, ale tym razem czułem wyjątkowy strach. To nie były zwykłe zwierzęta. Ursus Aranea były czymś więcej. „Musimy spróbować. Powrót byłby teraz zbyt niebezpieczny, a te pająki mogą zagrozić miastu”.
Bahar spojrzała na mnie poważnie, a ja widziałem w jej oczach tę samą determinację, która często kierowała moimi krokami. Mimo strachu wiedziała, że musimy działać.
Zacząłem przygotowywać nową pochodnię. Wiedziałem, że ogień to nasza jedyna szansa. Materiał, który miałem w plecaku, szybko obwiązałem wokół wypalonego już kija. Potarłem krzesiwo o kamień, czując, jak adrenalina przyspiesza mi puls. Ogień rozbłysnął gwałtownie, a jaskinia natychmiast napełniła się ciepłym, migotliwym światłem.
„Gotowa?” zapytałem, a ona skinęła głową. Była w pełni skupiona. Przed nami znajdowały się trzy pająki, poruszające się powoli, jakby badały teren. Ich ciała były ogromne, ciemne, opancerzone. Pajęcze nogi, długie jak miecze, wywoływały ciche, szorstkie dźwięki, gdy przesuwały się po kamienistej ziemi. Zdecydowaliśmy – musimy uderzyć pierwsi.
„Uderzaj szybko, zanim się zorientują. Na trzy?” wyszeptałem, licząc w myślach.
„Będzie szybko” odparła równie cichym głosem i wyskoczyliśmy z ukrycia.
Rzuciliśmy się w kierunku pająków. Ogień w mojej dłoni wystrzelił przed siebie, a jeden z potworów sykną wściekle, cofając się przed płomieniem. Bahar ruszyła błyskawicznie, maczeta w jej rękach przecinała pajęczyny i nogi stworzenia. Cięła precyzyjnie, ale czułem, że z każdym ciosem napotykamy coraz większy opór. Pajęczy pancerz był gruby, jakby te zmutowane stworzenia były chronione przez naturę na wszystko, co mogłoby ich zranić.
Pająk zaatakował, rzucając się na Bahar. Zdążyłem tylko odskoczyć w bok, gdy jego nogi przeleciały tuż obok mojej twarzy. Szybko podniosłem się i wymierzyłem cios w pająka, wbijając nóż w jego miękką tkankę pod pancerzem. „Aaargh!” stworzenie wydało przeraźliwy dźwięk, zataczając się od otrzymanego uderzenia, ale wiedziałem, że to dopiero początek.
Drugi pająk zbliżył się do mnie, a ja uniosłem pochodnię, starając się odstraszyć go ogniem. Głośno piszczał, ale nie zrezygnował. Czułem, jak jego szczęki zbliżają się z każdą sekundą, ale w ostatnim momencie Bahar uderzyła go z boku, odcinając jedną z jego nóg. Pająk zachwiał się, a ja wykorzystałem moment, by dokończyć atak – nóż wbił się głęboko, a potwór padł na ziemię.
Pozostał trzeci. Byliśmy już zmęczeni i ranni, ale musieliśmy go pokonać. Bahar była szybka, lecz pająk złapał ją pazurem za nogę i przewrócił. Zanim zdążył ugryźć, rzuciłem się na niego z nożem. Zadałem kilka ciosów, ale stworzenie było zbyt mocne. Bahar, mimo bólu, zdołała wstać i wbiła maczetę w pająka z taką siłą, że pękł jego pancerz. „Shhh!” stwór wydał ostatni syk, po czym padł martwy.
Oddychaliśmy ciężko, próbując złapać oddech. Myślałem, że to już koniec, wszystkie pająki leżały martwe, ale wtedy coś ogromnego poruszyło się w mroku jaskini. Z głębin leża wyłoniła się ona. Trzy razy większa niż reszta, oczy błyszczały inteligencją, a z jej gardła wydobył się głos, którego nie spodziewałem się nigdy usłyszeć. Był zaskakująco… ludzki?
„Dlaczego zabijacie moje dzieci?” zapytała, jej słowa były chropowate, nienaturalne, ale zrozumiałe. Wstrzymaliśmy oddech, patrząc na nią w szoku. „Arachne” powiedziała powoli, jej głos jak echo niósł się w mojej głowie. „Czy nie rozumiecie, kim jestem?”
Zamknąłem oczy na ułamek sekundy, starając się uspokoić drżenie w dłoniach. Arachne zbliżała się powoli, z każdym krokiem napinając atmosferę. Mimo to, nie ona była teraz największym zagrożeniem. Oddech Bahar przyspieszył, a jej spojrzenie stało się rozbiegane.
„Swen, ja nie dam rady” wyszeptała drżącym głosem.
Spojrzałem na nią, zaskoczony. To nie była ta sama Bahar, którą widziałem przed chwilą, walczącą z pająkami, pełną determinacji. Była teraz inną osobą – przestraszoną, na krawędzi załamania.
„Nie mogę, rozumiesz? Nie mogę” jej głos się załamał, a oczy napełniły się łzami. „Zawsze, zawsze bałam się pająków. Obsesyjnie! Chciałam być dzielna, chciałam ci zaimponować. Ale teraz? Arachne? Ja już nie mogę!”.
Wiedziałem, że to nie tylko strach, to była prawdziwa panika. Bahar trzymała maczetę, ale jej dłonie trzęsły się tak bardzo, że nie byłaby w stanie trafić nawet w kamień. Arachne była coraz bliżej. Jeszcze kilka kroków i nie będziemy mieli drogi ucieczki.
„Bahar, posłuchaj” zacząłem, próbując mówić spokojnie, choć w środku czułem to samo – strach. „Nie możemy teraz się poddać, rozumiesz? Jeśli uciekniesz, zostanę tu sam. Nie dam rady sam przeciwko Arachne. Potrzebuję cię. Potrzebuję twojej pomocy, jak nigdy wcześniej!”
Patrzyła na mnie, ale widziałem, że walczyła sama ze sobą. Jej instynkt krzyczał, żeby uciekać, a ja musiałem znaleźć sposób, żeby to zatrzymać.
„Bahar!” próbowałem utrzymać kontakt wzrokowy. „Walczymy razem. Zawsze walczyliśmy razem. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebuję cię tutaj. Boję się tak samo jak ty, ale jeśli teraz uciekniemy, nie będzie już powrotu. To nasza jedyna szansa!”
Oczy Bahar się zaszkliły, a jej ręce wciąż się trzęsły. Zrobiła krok w tył, jakby już podjęła decyzję. „Jesteś moim najlepszym przyjacielem” powiedziała, łamiącym się głosem. „Nie chcę cię stracić. Nie chcę cię zostawić, ale nie wiem, czy dam radę”.
„Wiem” przerwałem jej, starając się przekazać w głosie jak najwięcej pewności. „W tej chwili to nie o mnie chodzi. Chodzi o nas. Jeśli teraz odejdziesz, nie wygramy. Jeśli ty nie dasz rady, ja też nie dam. Wiesz, że nie zostawię cię samej, a ty nie zostawisz mnie, prawda?”
Bahar przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech. Arachne już niemal nad nami stała. Czułem, że nie mamy zbyt wiele czasu. Jednak Bahar musiała przez to przejść. Musiała zrozumieć, że ucieczka to nie opcja.
„Nie dam rady, Swen” powtórzyła cicho. Potem jednak zrobiła coś, czego się nie spodziewałem. Zacisnęła dłonie na rękojeści maczety i stanęła prosto. Spojrzała na mnie, a jej wzrok stał się nagle bardziej skupiony. „Jeśli mam zginąć, to chcę zginąć przy tobie”.
Uśmiechnąłem się do niej, choć czułem, jak napięcie ściskało mi żołądek. „Nie zginiemy. Nie dzisiaj”.
Arachne była już na wyciągnięcie ręki, a jej ludzki głos ponownie rozbrzmiał w mroku: „Dlaczego zabijacie moje dzieci?”
„Nie dzisiaj!” ryknąłem, wznosząc nóż i celując prosto w podbrzusze pająka. W pełni skoncentrowany, uderzyłem z całą siłą, ale ostrze jedynie ześlizgnęło się po jej grubym pancerzu. Potwór zareagował błyskawicznie, jedno z odnóży uderzyło z pełną mocą, wyrzucając mnie w powietrze. Upadłem ciężko, uderzając plecami o wilgotną ścianę jaskini. Żebra zapłonęły bólem, a przez chwilę miałem wrażenie, że mój oddech całkowicie zniknął z płuc. Usiłowałem się podnieść, ale każde zgięcie, każdy ruch, przypominał mi o strzaskanych kościach. Byłem ledwo świadom tego, co działo się wokół mnie, ale zdołałem dostrzec, jak Bahar rzuciła się na pająka, uderzając maczetą z precyzją i energią, której nie widziałem u niej wcześniej.
Każdy jej cios wydawał się być precyzyjnie zaplanowaną częścią śmiertelnego tańca. Maczeta, błyszcząca od jej krwi, świstała z zawrotną prędkością, uderzając w kończyny Arachne. Bahar była szybka, a każde cięcie trafiało w cel. Niestety, każdy cios spotykał się z tym samym rezultatem – pancerz matki pająków odbijał ostrze. Była niezniszczalna, jej skóra była twarda jak stal.
Walka Bahar przypominała prawdziwy taniec, pełen werwy i emocji, ale w końcu jej tempo zwolniło. Była ranna, a krew spływała po jej ramionach, tworząc na skórze krwawe linie. Każdy krok był teraz wolniejszy, każde uderzenie słabsze, jakby zaczynała tracić nadzieję.
W końcu nadszedł ten moment – Bahar osunęła się na jedno kolano, oddychając z trudem. Myślałem, że to koniec, że Arachne w końcu ją dopadnie. Serce zamarło mi w piersi. To miał być nasz kres.
Wtedy usłyszałem coś dziwnego. Spokojne nucenie, delikatne i melodyjne, wypełniło jaskinię. Początkowo ledwo zauważalne, z każdą chwilą narastało, rozpraszając ciszę. Brzmiało jak echo jakiejś dawno zapomnianej pieśni, utkanej ze spokojnych dźwięków, a jednocześnie przeszywających niepokojem. Melodia zdawała się sunąć w powietrzu, oplatać mroczne zakamarki jaskini, wnikając we wszystko – skały, pajęczyny, nawet moje myśli.
Nucenie to kryło w sobie coś znajomego, choć nie potrafiłem tego nazwać. Było hipnotyczne, jakby każda nuta miała własny cel, własny sens. W miarę jak melodia rozbrzmiewała coraz głośniej, Arachne zamarła. Jej odnóża, jeszcze przed chwilą tak zabójcze, zastygły w pół ruchu. Wydawało się, jakby pajęcze ciało poddało się muzyce, wpadając w rytm, który był równocześnie łagodny i przerażający.
Nagle, w świetle pochodni, ujrzałem sylwetkę w tunelu. Był to długowłosy, szczupły mężczyzna, który zdawał się wyłaniać z samego mroku. Jego ubrania były zniszczone, ale wciąż zdradzały ślady minionej świetności. Niósł ze sobą aurę dziwnej pewności siebie, jakby ten świat cieni i potworów należał do niego.
Zrobiłem wszystko, by skupić się na pieśni i zrozumieć, co się dzieje. Bahar, widząc okazję, wycofała się powoli. Udało jej się dotrzeć do mnie. Objęła mnie pod ramiona i zaczęła pomagać mi wstać. Każdy ruch przypominał mi o pękniętych żebrach, ale wiedziałem, że nie możemy zostać w miejscu. Czułem ciężar jej ciała, zmęczonego, poobijanego, ale pełnego determinacji.
Bahar i ja spojrzeliśmy na siebie. Kim był ten mężczyzna? Jakim cudem jego pieśń miała tak potężny wpływ na Arachne? Każdy krok, który stawiał, zdawał się być zsynchronizowany z melodią, a nucenie powoli zmieniało się w śpiew. Spokojne dźwięki nabrały słów, które wypełniły jaskinię:
„Tylko ostrze, co w cieniu się skrywa,
Gdy miękkie gardło cicho przecina,
Głucho przerywa jej życia wrzeciona”.
„Gardło!” spróbowałem krzyknąć, ale z bólu udało mi się jedynie zacharczeć. Bahar jednak zrozumiała – musieliśmy celować w jej gardło. To było jedyne słabe miejsce.
Razem, powoli, zmęczeni i poranieni, podnieśliśmy się. Bahar zerwała się do biegu, a ja podążyłem za nią, choć każdy krok bolał bardziej niż poprzedni. Wiedzieliśmy, że to nasza ostatnia szansa.
Arachne, rozproszona pieśnią, nie zauważyła, jak podbiegliśmy bliżej. Bahar wyprowadziła pierwszy cios, celując dokładnie tam, gdzie trzeba – w gardło. Uderzenie było perfekcyjne. Ostrze maczety wbiło się głęboko, a ja, walcząc z bólem, dołączyłem do niej, wpychając swój nóż w to samo miejsce. Ostrza zanurzyły się w ciele potwora. Arachne zaskrzeczała, próbując się wyrwać, ale była już za słaba. Z każdą sekundą czułem, jak życie ucieka z jej ciała. W końcu opadła martwa.
Oddychaliśmy ciężko, przesiąknięci krwią, ale żywi. Spojrzałem na Bahar, jej twarz była zmęczona, ale uśmiechnęła się do mnie, a w jej oczach widziałem to samo, co czułem – ulgę.
Gdy spojrzeliśmy w stronę tunelu, mężczyzna zniknął, jakby nigdy go tam nie było.
Kiedy w końcu zebrałem siły, spojrzałem na Bahar i zapytałem retorycznie, starając się zapanować nad drżeniem w głosie „Kim do cholery był ten mężczyzna?”
Bahar milczała przez chwilę, jakby przeżywała wewnętrzną walkę, zanim odpowiedziała powoli „Nie jestem pewna, ale przypomina mi kogoś. Dawno temu, kiedy mój dziadek prowadził księgi Skrybów, odwiedził go mężczyzna ubrany bardzo podobnie. Szukali razem czegoś ważnego w starych tomach. Nie wiem, co to było, ale dziadek nazywał go Bardem”.
Słowo to brzmiało znajomo, jak echo dawno zapomnianej pieśni. Kimkolwiek był Bard, jego obecność w tym miejscu była jak fragment większej układanki, której jeszcze nie rozumiałem.
Przez chwilę trwaliśmy w ciszy, jakby każde z nas próbowało poukładać w głowie, co się właśnie wydarzyło. Znużenie zaczynało w końcu przejmować kontrolę nad moim ciałem. Nawet myślenie o powrocie do miasta wydawało się wyzwaniem.
„Wracajmy” powiedziałem, próbując unieść się na nogi. Bahar kiwnęła głową, ale widziałem, że jej zmęczenie dorównuje mojemu.
Podnieśliśmy się z ziemi i ruszyliśmy w kierunku miasta. Marzyłem tylko o kąpieli, o gorącej wodzie, która zmyje ze mnie krew i brud, oraz o łóżku, gdzie mógłbym zapomnieć o tym koszmarze. Przynajmniej na chwilę.
Szedłem przez piaszczyste pustkowia, gdzie jedynym śladem egzystencji człowieka była niekończąca się wstęga drogi. Czasami wiatr unosił drobne ziarenka piasku, które uderzały o moją twarz, przypominając mi o surowości tego świata. Oddaliłem się o przeszło trzysta kilometrów od ostatnich zabudowań, nim napotkałem pierwsze przeszkody. Kamieniste podłoże zaczęło się zmieniać w błotnistą ziemię, a nieliczne drzewa rosły niczym zniekształcone cienie, które zdawały się śledzić każdy mój krok. Czy to wyobraźnia, czy rzeczywiście było cieplej? Nad horyzontem pojawił się blask, jakby słońce próbowało przebić się przez ciężkie chmury.
Nie miałem czasu na jałowe rozmyślania. Taka podróż przekraczała siły i możliwości zwykłego człowieka, ale jako mutant zmuszony byłem dawać z siebie więcej. Ziemia pod moimi stopami lekko drżała, gdy stawiałem kolejne kroki. Wiedziałem, że to nie będzie prosta trasa. Omijając utarty szlak narażałem się na przeklęty pył, który wciskał się w każdy zakamarek moich ubrań.
Nocą cisza wydawała się trwać wiecznie, przerywana jedynie odgłosami natury. Kilka godzin snu, które udało mi się złapać, postawiły mnie na nogi, choć zmęczenie nie opuściło mnie całkowicie. Wędrowałem przez teren, który wydawał się być na wpół martwy. W pewnym momencie, spomiędzy gęstych krzewów, wyleciało stado małych stworzeń, przypominających zające. Dwa z nich udało mi się trafić nożem. Kolacja gotowa — nie było wiele do roboty.
Jutro zapowiadał się długi dzień. Pojutrze też. Z każdym krokiem wkraczałem głębiej w niezbadane tereny. Kamienne ściany były szare i nijakie, a droga przedemną wydawała się prowadzić donikąd. Gdy zbliżyłem się do bagnistych terenów, powietrze stało się cięższe. Bagna Szatmar-Bereg czekały, a ich złowroga atmosfera przyprawiała mnie o niepokój. Ziemia pod moimi stopami stawała się coraz bardziej miękka, a każdy krok odbijał się cichym pluskiem. Mgła unosiła się nisko, otulając mnie jak wilgotna kołdra.
Przesuwając wzrokiem po splątanej roślinności, szukałem jakiegokolwiek znaku, że nie jestem tutaj sam. Bagna skrywały swoje tajemnice i niebezpieczeństwa, które potrafiły zaskoczyć każdego, kto na chwilę stracił czujność. Wiedziałem, że w tej okolicy roi się od stworzeń, których istnienie było często efektem popromiennych aberracji.
Już miałem przekroczyć granicę bagien, gdy usłyszałem krzyk. „Swen! Tutaj!”
Odwróciłem się szybko. Na niewielkim wzgórzu, stojąc ponad mętną wodą i wijącymi się roślinami, stała Bahar. Towarzyszył jej wierny wielbłąd, obładowany różnorodnymi pakunkami, które ledwo mieściły się na jego grzbiecie. Bahar machnęła do mnie ręką, jej jasny uśmiech przebijał przez mroczny krajobraz bagien niczym latarnia w ciemności.
„Bahaaaar!” krzyknąłem, z ulgą widząc znajomą twarz. Wędrując przez gąszcza drzew i ruin, brakowało mi ludzi, którym mogłem zaufać, a Bahar była jedną z tych nielicznych, którym ufałem. Była zamiłowaną gawędziarką — jej trasa prowadziła przeważnie po trakcie kupieckim między bunkrem Schinias i tunelami Peeter Suure. Spotkanie z nią zawsze było okazją do podzielenia się wieściami z okolicznych osad.
Podszedłem bliżej, a jej wielbłąd poruszył się niecierpliwie, jakby oczekiwał, że lada chwila ruszymy dalej.
„Dawno się nie widzieliśmy. Nadal trzymasz się traktu?” zapytałem, zbliżając się do niej.
Bahar roześmiała się, a jej głos melodyjnie odbił się echem w tej nieprzyjaznej krainie. „Oczywiście, że tak, Swen! A ty? Wyglądasz trochę gorzej niż zwykle”.
Zachichotałem, choć wewnętrznie poczułem ciężar bitwy, który jeszcze mnie nie opuścił. „Ostatnio miałem intensywne dni” odpowiedziałem, patrząc w dal na mglisty horyzont. „Spotkałem się z czymś niezwykłym. Potworem kontrolującym umarłych. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem”.
Oczy Bahar rozbłysły ciekawością. „Opowiedz mi coś więcej!” powiedziała, nie kryjąc fascynacji. „Zawsze trafiasz na najdziwniejsze rzeczy w okolicy!”
Uśmiechnąłem się lekko, wspominając te trudne dni. „Atakowali bunkier Pasewalk. Cała armia żywych trupów!”.
„Serio?” zapytała, wspinając się, by poprawić swoje rzeczy na grzbiecie wielbłąda. „Przy ognisku musisz mi to opowiedzieć ze szczegółami! Skrybowie zawsze coś nabroją, prawda? A teraz? Jesteś na tropie kolejnych tajemnic?”
„Możliwe!” odpowiedziałem żartobliwie, spoglądając na nią spod zmrużonych powiek. „Ale najpierw muszę uzupełnić zapasy. Bagna to nie miejsce, gdzie można odpocząć i napić się wody”.
Bahar przytaknęła i przy okazji zaczęła opowieść o swojej podróży do podziemnego miasta Matiate. „Wiesz, że mają problemy z turbiną wiatrową? Mówili, że może niedługo zostaną bez prądu, a to dla nich katastrofa. Pomyślałam o tobie, kiedy to usłyszałam — jeśli ktoś może im pomóc, to ty, Swen”.
Przez chwilę rozważałem jej słowa. Praca w podziemnym mieście? Brzmiało jak coś, co mogłoby mnie oderwać od wspomnień o bitwie. Coś, co mogłoby nadać mi nowy cel. „Matiate, mówisz? To może być ciekawe”.
„Zastanów się nad tym. To tylko kilka tygodni drogi na południe” dodała z uśmiechem, rozglądając się po bagnach. „Ale najpierw znajdźmy bezpieczne miejsce na obóz. Znam tę okolicę – nie chcemy, żeby cokolwiek nas tu zaskoczyło”.
Wspólnie zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, gdzie moglibyśmy spokojnie rozpalić ognisko. Bahar szła z przodu, a jej wielbłąd podążał cierpliwie za nią, jego ciężkie kroki były rytmiczne i uspokajające. Bagna były zdradliwe, ale miała rację — lepiej przygotować się na noc i odpocząć przy ogniu, zanim ruszymy dalej.
Minęło kilka dni spokojnej podróży. Poranne słońce malowało stary Most Przyjaźni w upiornej złotej poświacie, a zardzewiały metal odbijał bladą mgłę gasnących gwiazd. Razem z Bahar staliśmy na tej imponującej niegdyś budowli, teraz skruszonej przez wojnę i czas. Wody Dunaju płynęły pod nami, przypominając o czasach, które przeminęły.
„Myślisz, że jest bezpieczny?” zapytałem, trzymając dłoń na rękojeści starego noża.
„Od miesięcy nic się tu nie wydarzyło” odpowiedziała Bahar, „ale powinniśmy być czujni”. W jej głosie czaiła się nuta niepokoju.
Zaczęliśmy powolny marsz po moście, nasze kroki odbijały się echem od pękniętych kamieni. Most, naznaczony przeszłością, zdawał się być niemym świadkiem ludzkiej tragedii. Podszedłem bliżej krawędzi, spoglądając na rzekę. Powietrze było suche, ale pachniało gnijącą roślinnością i czymś niepokojącym. Bahar szła za mną, a cisza wokoło była coraz trudniejsza do zniesienia.
„Ten most łączył ludzi” powiedziała, jej głos wydawał się nieobecny „a teraz jest tylko symbolem zniszczenia”.
Napięcie rosło, a w miarę jak zbliżaliśmy się do końca, nie mogłem pozbyć się uczucia, że ktoś nas obserwuje. Kiedy mój wzrok powędrował za siebie, zauważyłem trzy cienie, które wyrastały między gruzami. W ich oczach błyszczała dzika nienawiść.
„Swen?” głos Bahar mnie zaskoczył. „Wszystko w porządku?”
„Złodzieje!” rzuciłem, wyciągając nóż, gotów do walki.
Bahar odpowiedziała równie szybko — jej maczeta połyskiwała w słońcu. Rzuciliśmy się do ataku. Metaliczny dźwięk ostrzy przecinających powietrze i brutalnych uderzeń rozbrzmiewał wokół nas.
„Cholera!” zakląłem, gdy jeden ze złodziei zadał mi cios w ramię, ale nie zamierzałem odpuścić. Nasza walka była dzika i chaotyczna, jak gdyby to most sam wołał o krew.
Bahar, z niesamowitą gracją, rzuciła się na przeciwnika. Jej ruchy przypominały taniec — szybkie, płynne, ale śmiertelnie precyzyjne. Maczeta błysnęła w powietrzu, a stalowe ostrze ugrzęzło w ramieniu złodzieja. Krzyk wypełnił przestrzeń, a mężczyzna cofnął się chwiejnie, chwytając krwawiącą ranę.
Walka stała się bezładnym wirującym szaleństwem. Nasze oddechy przyspieszały, dłonie ślizgały się na mokrej od potu i krwi broni. Wciąż unikałem ciosów — jeden, drugi, trzeci — zanim mój nóż znalazł cel w brzuchu napastnika. Jego broń z głośnym brzękiem upadła na kamienne podłoże mostu, a on sam próbował uderzać dalej, desperacko walcząc o każdy oddech. Z jego ciała kapała krew, tworząc czerwoną plamę pod stopami.
„Swen!” krzyk Bahar przebił hałas walki. Odwróciłem się — jej twarz była wykrzywiona bólem, a z lewego uda sączyła się krew, ale nawet wtedy, jej oczy płonęły wściekłością, a maczeta wciąż świstała w powietrzu. Każdy cios wymagał coraz większego wysiłku, ale nie poddawała się.
Zacisnąłem zęby, rzucając się w jej stronę. Byliśmy jak jeden organizm, nasze ruchy zsynchronizowane — ja blokowałem ciosy, ona atakowała. Walka stawała się brutalniejsza, jakby każdy kolejny cios miał przesądzić o naszym losie.
Z nieukrywanym, desperackim wysiłkiem wbiłem nóż w klatkę piersiową ostatniego napastnika. Upuścił swoje ostrze z głuchym łoskotem, jego oczy rozszerzyły się w zdumieniu, zanim osunął się na ziemię. Jego życie odpływało wraz z ciemniejącą plamą krwi.
Bahar chwiała się na nogach, jej twarz była blada. Zanim zdążyła upaść, złapałem ją, przyciągając do siebie. Czułem, jak drży, ale jej spojrzenie pozostało trzeźwe.
„Musimy iść dalej!” wycedziła przez zaciśnięte zęby, a jej głos drżał od bólu. „Damy radę, Swen. Zawsze nam się udaje”.
Zmierzając ku Matiate czułem, jak ciężar stoczonej walki obciąża moje kroki. Bahar z powodu swojej rany, musiała podróżować na wielbłądzie, ale jej determinacja nie słabła. Z każdym kolejnym krokiem, otaczały nas resztki zniszczonych wiosek, w których cisza była złowrogo przerywana szelestem odległych drzew, a mijane rzeki brzmiały jak echo dawnych katastrof.
Nagle, po czterech tygodniach wyczerpującej, ale spokojnej podróży, w oddali zaczęły majaczyć pierwsze oznaki Matiate — miasta ukrytego pod ziemią. Jego wejście było zasłonięte przez ogromny generator wiatrowy. Wirnik stał nieruchomo, a metalowe łopaty, kiedyś dumnie obracające się na tle nieba, teraz tkwiły w bezruchu jak uśpieni strażnicy.
„To tu” wyszeptałem, a Bahar skinęła, nie ukrywając ulgi. Musiałem dotrzeć do starszych miasta i naprawić generator, który podtrzymywał życie mieszkańców, jednak z każdą chwilą wzrastało we mnie poczucie, że wisi nad nami coś złowrogiego. Jakby cienie, które towarzyszyły nam przez całą drogę, nie były przypadkowe.
„Zajmij się swoją raną, Bahar” powiedziałem, gdy zatrzymaliśmy się przy bramie prowadzącej do miasta. „Ja spróbuję porozmawiać ze starszymi”.
Bahar, chociaż osłabiona, skinęła głową. Wiedzieliśmy, że czeka nas wyzwanie, które nie będzie ograniczać się jedynie do naprawienia maszyny. W tym zrujnowanym świecie nic nie jest takie proste.
„Spodziewaliśmy się ciebie, Swen” powiedział jeden ze starszych poważnym głosem, gdy tylko wszedłem do pomieszczenia rady. „Generator wiatrowy coraz częściej się wyłącza, a nie ma tu nikogo, kto potrafiłby go naprawić”.
Skinąłem głową, a mój umysł już pędził ku myśli o czekającym mnie zadaniu. „Zrobię, co w mojej mocy”.
Starsi wymienili znaczące spojrzenia, w ich oczach widać było mieszankę nadziei i obaw. „Wiemy, że dasz z siebie wszystko, Swen. Ufamy twoim umiejętnościom”.
Gdy chwilę później zmierzałem w stronę generatora, słońce zaczęło zachodzić, rzucając poświatę na bramy miasta. Wziąłem głęboki oddech, czekało mnie nowe zadanie. Byłem gotowy stawić mu czoła, gotowy napisać kolejny rozdział mojej historii.
Wspinałem się w górę, a z każdym kolejnym rdzewiejącym szczeblem czułem, jak powietrze wokół mnie gęstnieje. Ziemia oddalała się powoli, a ja miałem wrażenie, że wkraczam w świat, w którym nie powinno mnie być. W duchu wyklinałem tych, którzy postanowili zainstalować generator na takiej wysokości. Szedłem ostrożnie, modląc się, żeby nie skończyć jak bohater tragicznie spadający w przepaść, którego imienia nikt już nie pamięta.
Kiedy wreszcie dotarłem na szczyt, ciemne wnętrze pomieszczenia otoczyło mnie dziwną ciszą. Na podłodze zauważyłem porozrzucane kości. Ktoś tu nie miał szczęścia.
Pajęczyny. Mnóstwo pajęczyn. Zdawały się tętnić życiem, jakby stworzone przez coś bardzo złowieszczego.
„Ślady po obecności Ursus Aranea” pomyślałem. Istota z dalekiego wschodu, żyjąca w zapomnianych zakątkach świata. Co on robi na zachód od morza Aralskiego?
Cały wał napędowy i hamulec były zakryte lepką siecią. Wyciągnąłem nóż i zacząłem przecinać pajęczyny, robiąc sobie drogę do generatora. „Czego to człowiek nie zrobi dla świata, który ledwo funkcjonuje” pomyślałem z ironią.
Nagle usłyszałem dźwięk – odgłos poruszającego się cienia. Zamarłem. Z kąta wyłonił się pająk. No świetnie, jeszcze to!
Odruchowo uniosłem nóż, gotowy do walki. Pająk rzucił się w moją stronę, jego odnóża świstały w powietrzu. Zablokowałem jeden z jego ataków, ale uderzenie było silne — prawie wpadłem na resztki pajęczyn. Czułem, jak bestia próbuje mnie okrążyć. Cóż, nie pierwszy raz miałem do czynienia z takim bydlakiem.
Zadałem kilka szybkich cięć w stronę pajęczych nóg, próbując go spowolnić. Jedno z nich przy okazji trafiło prosto w odwłok. Syknął z bólu, ale się nie zatrzymał. Musiałem działać szybciej. Zrobiłem unik. Zanim zdołał ponownie zaatakować, skoczyłem w stronę wału napędowego, a następnie obróciłem się z pełną siłą, uderzając nożem w środek jego ciała. Pająk zawył, a potem padł martwy.
Z oddechem wracającym do normy, zacząłem usuwać pajęczyny z wału napędowego. W środku pomieszczenia zauważyłem coś jeszcze — trzy ogromne jaja. Zdecydowanie pająk nie był tu sam. Postanowiłem zabrać je ze sobą. Kto wie, może starsi w mieście będą wiedzieć, co z nimi zrobić.
To nie było zwykłe spotkanie, jak inne wynaturzenia na zniszczonej Ziemi. Czułem, że to coś więcej.
Gdy wróciłem do wioski, była już głęboka noc. Mrok przytłaczał, jedynie słaby blask księżyca przemykał między wąskimi uliczkami, prowadząc mnie do siedziby Starszyzny. Powietrze było gęste, a milczenie otaczających mnie cieni przypominało, że w tym świecie nawet noc nie przynosi spokoju. Starsi czekali w oświetlonym pochodniami budynku, a ich sylwetki drżały w migoczącym świetle.
Przekroczyłem próg. Ich twarze, wyryte w kamieniu doświadczeń i wiekowej wiedzy, zwróciły się ku mnie. Czułem na sobie ich spojrzenia. Zawsze uważałem, że wiedzieli więcej, niż byli w stanie powiedzieć, jakby przeszłość wciąż odciskała na nich swoje piętno. Usiadłem, spokojnie ignorując ich wyczekujące spojrzenia.
„Miasto ma zasilanie” powiedziałem, odchylając się na krześle i próbując zatuszować zmęczenie. „Naprawiłem generator, ale są też nowe problemy” zawiesiłem głos.
Zauważyłem, jak ich twarze lekko się ściągnęły. Jakby wiedzieli, że coś jeszcze się wydarzyło.
„Spotkało mnie coś dziwnego” kontynuowałem. „Słyszeliście o Ursus Aranea?”
Starszyzna wymieniła spojrzenia, a po chwili jeden z nich, chyba najstarszy, zmarszczył brwi. „Ursus Aranea?” zapytał powoli, jakby każde słowo ważyło tonę.
„Tak. Pająk” potwierdziłem, przechylając się do przodu. „Nie taki, jak widujecie na co dzień. Ogromny mutant. Ten stworzył gniazdo w pomieszczeniu generatora, ale nigdy wcześniej nie zapuszczały się w te strony. Widuje się je jedynie na dalekim wschodzie”.
Cisza spadła na pomieszczenie jak mgła. Każdy z nich zdawał się teraz myśleć. Ich twarze tonęły w cieniach. W końcu jeden ze Starszych przerwał milczenie „Mieliśmy już kilka podobnych zgłoszeń. Ludzie mówią, że widzieli podobne stworzenia w górze strumienia, z którego czerpiemy wodę”.
„I co zrobiliście?” spytałem, choć odpowiedź była oczywista.
Starszy skinął głową. „Nikt się nie zgłosił, by sprawdzić te doniesienia”.
Zmarszczyłem brwi, czując irytację. To miejsce było ich domem, ich źródłem życia, a mimo to bali się zaryzykować? Nie potrafiłem zrozumieć, jak można pozwolić, by strach tak bardzo paraliżował działanie.
„Sprawdzę to” powiedziałem, patrząc wprost na Starszych. „Nigdy nie odmówiłem pomocy. Może moje umiejętności faktycznie się przydadzą”.
Starszyzna z ulgą przyjęła moją deklarację, ale zanim opuściłem pomieszczenie, wyjąłem z torby coś, co przyciągnęło ich uwagę. „Znalazłem te jaja w gnieździe. Chciałbym, żebyście oddali je lokalnym Skrybom. Mogą się czegoś dowiedzieć”.
Starszy z szacunkiem przyjął ode mnie jaja, kiwając głową „Osobiście je dostarczę”.
Machnąłem ręką, gdy próbowali mi podziękować. Teraz chciałem już tylko odpoczynku. Opuszczając salę, czułem, jak tajemnicza atmosfera zostaje za mną, ale ściany tego miejsca wciąż zdawały się szeptać.
Kiedy wreszcie dotarłem do mojego pokoju, wszystko stało się prostsze. Gorąca kąpiel przyniosła ulgę zmęczonym mięśniom, a obfity posiłek przypomniał mi, jak bardzo brakowało mi takiej wygody. Położyłem się spać, ale sen nie przyniósł spokoju.
Koszmary senne. Widziałem wielkie pajęczyny, jak wtedy, gdy pierwszy raz wpadłem w pułapkę Ursus Aranea. Sieci owijały się wokół mnie, a ja walczyłem z dwoma bestiami naraz. Zabiłem je, ale zapłaciłem za to wysoką cenę. Tylko przypadek sprawił, że znaleźli mnie ludzie w ruinach wieży Saraman-Kosa. Leżałem nieprzytomny przez wiele dni. Prawie umarłem.
Obudziłem się gwałtownie, próbując złapać oddech. Rzeczywistość powróciła, ale wspomnienia były zbyt żywe. Na szczęście udało mi się wyspać, a to już coś.
Po śniadaniu udałem się na poszukiwania Bahar. Znalazłem ją w małym domu, gdzie zielarz opiekował się jej raną. Na szczęście okazała się mniej poważna, niż myślałem. Bahar wyglądała lepiej, choć była jeszcze osłabiona.
„Jak się czujesz?” zapytałem, siadając naprzeciw niej.
„Lepiej!” uśmiechnęła się słabo. „Co u ciebie?”
Opowiedziałem jej o pająku, o Starszyźnie i o zadaniu, które mi powierzyli. Bahar słuchała w milczeniu, a gdy skończyłem, spojrzałem na nią z uśmiechem.
„A może chcesz się przyłączyć?” zapytałem żartobliwie. „Zawsze mówiłaś, że chcesz przeżyć przygodę. A moje wyprawy rzadko kończą się czymś przewidywalnym”.
Przez chwilę nie odpowiadała, wyraźnie się wahała. Widziałem strach w jej oczach, ale była też ekscytacja, która z każdą sekundą stawała się coraz bardziej widoczna. „Nigdy nie wiem, w co się wpakuję, kiedy ci towarzyszę” odpowiedziała, po czym dodała „Dobrze, pójdę z tobą”.
Uśmiechnąłem się szeroko. Wiedziałem, że strach ją powstrzymywał, ale ciekawość i żądza przygody były silniejsze. Razem ruszymy ku przygodzie, by odkryć, co czai się w górze strumienia!
Szliśmy wąskimi, wilgotnymi tunelami. Echo kroków mieszało się z cichym szumem wody. Bahar mówiła niemal bez przerwy. Z początku wydawało mi się, że chce wypełnić ciszę, albo zagłuszyć strach.
„Mój dziadek był Skrybą, wiedziałeś? Dużo opowiadał mi o przeszłości” w jej głosie pobrzmiewało coś, co rozpraszało mnie bardziej niż echo – jakby była nieobecna, zatopiona w swoich myślach. Zastanawiałem się, ile z tego mówiła po prostu, żeby ukryć emocje, a ile z prawdziwej potrzeby podzielenia się tą wiedzą.
„Przed wybuchem ludzie byli zbyt zależni od maszyn” ciągnęła, a ja jedynie kiwnąłem głową, pozwalając jej mówić dalej. W głowie odtwarzałem mapę jaskiń, próbując znaleźć logikę w ich niekończących się korytarzach. Z każdą chwilą wydawało mi się, że coraz bardziej oddalamy się od rzeczywistości.
„Wiesz, ludzie byli głupi” powiedziała nagle z naciskiem, niemal jakby mówiła o czymś, co czuje głęboko w sercu. „Byli tak głupi, że bardziej ufali technologii niż sobie nawzajem”. Spojrzałem na nią kątem oka. Czy próbowała mi coś powiedzieć? A może po prostu mówiła to, co usłyszała od dziadka, nieświadoma, jak bardzo te słowa pasowały do naszej sytuacji.
Cisza, która nastała, była prawie namacalna. Tunel wydawał się teraz jakby mniejszy, a strumień cichszy. Czy czekała na odpowiedź?
„Ludzie zawsze tacy byli” odpowiedziałem po dłuższej chwili, nie odwracając wzroku od wąskiego przejścia przed nami. „Technologia to tylko narzędzie. Patrząc na zgliszcza tego, co kiedyś było domem dla setek ludzi, zastanawiam się, czy kiedykolwiek zasługiwali na coś lepszego”.
Bahar nie odpowiedziała. Może dotarliśmy do tego momentu, kiedy nie trzeba było już mówić, tylko iść naprzód, w głąb ciemności? Nie. Kontynuowała swoją opowieść. Zdawała się coraz bardziej zagłębiać we wspomnienia, jakby ciemne tunele i chłód strumienia budziły w niej dawno zapomniane obrazy.
„Kiedy byłam mała, w bunkrze Schinias wszystko było inaczej” zaczęła, przyspieszając krok. „Ściany były zimne, a powietrze zawsze pachniało stęchlizną. Żyliśmy w ciągłym mroku, bo oszczędzano energię. Mieliśmy generator, ale nigdy nie wiedzieliśmy, jak długo będzie działał”.
Zastanawiałem się, jak to musiało wyglądać – życie pod ziemią, w zamknięciu, bez przestrzeni, bez słońca. Być może dlatego Bahar tak ochoczo wyruszyła na powierzchnię. Przestrzeń, nawet jeśli zniszczona, była lepsza niż ciemność bunkra.
„Dziadek zawsze powtarzał, że to my, kobiety, mamy trudniej. Mężczyźni mieli swoją siłę, chodzili na polowania. Kobiety wychowywały dzieci, gotowały, uczyły się przetrwania. Zabawne, że teraz to ja podróżuję i handluję, prawda?” zamilkła na chwilę, jakby te słowa miały dla niej większe znaczenie, niż się spodziewałem. Zostawiłem ją w tej ciszy, dając czas na przemyślenia, ale nie trwało to długo.
„Zawsze marzyłam, żeby zobaczyć świat na zewnątrz. Ojciec mówił, że nic tam nie ma – tylko śmierć i ruiny, ale dziadek miał inne zdanie. Opowiadał mi o czasach przed wybuchem, o miastach pełnych życia i światła. Zawsze kończył jednym zdaniem – ludzie sami zniszczyli to wszystko.” spojrzała na mnie przelotnie, jakby szukała potwierdzenia, że jej słowa mają sens.
„Zawsze byłam ciekawa, co jest na powierzchni. Ludzie, którzy wychodzili, mówili, że to piekło. Ale ja chciałam to zobaczyć na własne oczy. I kiedy wreszcie nadszedł ten dzień, że mogłam wyjść, to było jak przebudzenie. Wszystko było zniszczone, martwe, ale przynajmniej było inne. Przynajmniej nie byliśmy już zamknięci w tym betonowym grobowcu” w głosie Bahar słychać było, że opowiadanie o przeszłości jest dla niej ciężarem, ale jednocześnie dawało poczucie bezpieczeństwa.
„Może dlatego podróżuję” rzuciła w końcu. „Nigdy nie znalazłam miejsca, które mogłabym nazwać domem. W bunkrze czułam się uwięziona, a teraz, na zewnątrz? Może kiedyś znajdę coś, co zatrzyma mnie na dłużej” zamilkła, a cisza, jaka zapadła, była tym razem inna. Bardziej świadoma. Miałem wrażenie, że jej opowieść, choć bogata w szczegóły, ukrywała coś głębszego – coś, o czym wciąż bała się mówić.
Dalej szliśmy już w milczeniu, stąpając ostrożnie po wilgotnych skałach. Byle w górę strumienia. Tunele otaczały nas coraz ciaśniej, a ściany wydawały się drżeć w półmroku. Bahar, zwykle gadatliwa, milczała. Wydawała się niespokojna, ale nie było odwrotu. Jej dłoń nerwowo zaciskała się na rękojeści maczety, co mnie niepokoiło bardziej niż cisza. Gdy weszliśmy w większą, rozległą grotę, zamarliśmy. Pajęczyny zwisały ciężko z sufitu, oplatając każdy kamień i występ. Na ziemi leżały kości, połyskujące w blasku naszych pochodni – niektóre były wyraźnie zwierzęce, ale inne – zadziwiająco podobne do ludzkich.
„Czy my naprawdę damy sobie radę?” spytała Bahar, wyciągając swoją maczetę. Jej ostrze lśniło w mdłym świetle, gotowe do cięcia.
„Nie mamy wyboru” odpowiedziałem, wyciągając stary nóż, który zawsze towarzyszył mi w takich sytuacjach. Był jak przedłużenie mojej dłoni, niezawodny, ale tym razem czułem wyjątkowy strach. To nie były zwykłe zwierzęta. Ursus Aranea były czymś więcej. „Musimy spróbować. Powrót byłby teraz zbyt niebezpieczny, a te pająki mogą zagrozić miastu”.
Bahar spojrzała na mnie poważnie, a ja widziałem w jej oczach tę samą determinację, która często kierowała moimi krokami. Mimo strachu wiedziała, że musimy działać.
Zacząłem przygotowywać nową pochodnię. Wiedziałem, że ogień to nasza jedyna szansa. Materiał, który miałem w plecaku, szybko obwiązałem wokół wypalonego już kija. Potarłem krzesiwo o kamień, czując, jak adrenalina przyspiesza mi puls. Ogień rozbłysnął gwałtownie, a jaskinia natychmiast napełniła się ciepłym, migotliwym światłem.
„Gotowa?” zapytałem, a ona skinęła głową. Była w pełni skupiona. Przed nami znajdowały się trzy pająki, poruszające się powoli, jakby badały teren. Ich ciała były ogromne, ciemne, opancerzone. Pajęcze nogi, długie jak miecze, wywoływały ciche, szorstkie dźwięki, gdy przesuwały się po kamienistej ziemi. Zdecydowaliśmy – musimy uderzyć pierwsi.
„Uderzaj szybko, zanim się zorientują. Na trzy?” wyszeptałem, licząc w myślach.
„Będzie szybko” odparła równie cichym głosem i wyskoczyliśmy z ukrycia.
Rzuciliśmy się w kierunku pająków. Ogień w mojej dłoni wystrzelił przed siebie, a jeden z potworów sykną wściekle, cofając się przed płomieniem. Bahar ruszyła błyskawicznie, maczeta w jej rękach przecinała pajęczyny i nogi stworzenia. Cięła precyzyjnie, ale czułem, że z każdym ciosem napotykamy coraz większy opór. Pajęczy pancerz był gruby, jakby te zmutowane stworzenia były chronione przez naturę na wszystko, co mogłoby ich zranić.
Pająk zaatakował, rzucając się na Bahar. Zdążyłem tylko odskoczyć w bok, gdy jego nogi przeleciały tuż obok mojej twarzy. Szybko podniosłem się i wymierzyłem cios w pająka, wbijając nóż w jego miękką tkankę pod pancerzem. „Aaargh!” stworzenie wydało przeraźliwy dźwięk, zataczając się od otrzymanego uderzenia, ale wiedziałem, że to dopiero początek.
Drugi pająk zbliżył się do mnie, a ja uniosłem pochodnię, starając się odstraszyć go ogniem. Głośno piszczał, ale nie zrezygnował. Czułem, jak jego szczęki zbliżają się z każdą sekundą, ale w ostatnim momencie Bahar uderzyła go z boku, odcinając jedną z jego nóg. Pająk zachwiał się, a ja wykorzystałem moment, by dokończyć atak – nóż wbił się głęboko, a potwór padł na ziemię.
Pozostał trzeci. Byliśmy już zmęczeni i ranni, ale musieliśmy go pokonać. Bahar była szybka, lecz pająk złapał ją pazurem za nogę i przewrócił. Zanim zdążył ugryźć, rzuciłem się na niego z nożem. Zadałem kilka ciosów, ale stworzenie było zbyt mocne. Bahar, mimo bólu, zdołała wstać i wbiła maczetę w pająka z taką siłą, że pękł jego pancerz. „Shhh!” stwór wydał ostatni syk, po czym padł martwy.
Oddychaliśmy ciężko, próbując złapać oddech. Myślałem, że to już koniec, wszystkie pająki leżały martwe, ale wtedy coś ogromnego poruszyło się w mroku jaskini. Z głębin leża wyłoniła się ona. Trzy razy większa niż reszta, oczy błyszczały inteligencją, a z jej gardła wydobył się głos, którego nie spodziewałem się nigdy usłyszeć. Był zaskakująco… ludzki?
„Dlaczego zabijacie moje dzieci?” zapytała, jej słowa były chropowate, nienaturalne, ale zrozumiałe. Wstrzymaliśmy oddech, patrząc na nią w szoku. „Arachne” powiedziała powoli, jej głos jak echo niósł się w mojej głowie. „Czy nie rozumiecie, kim jestem?”
Zamknąłem oczy na ułamek sekundy, starając się uspokoić drżenie w dłoniach. Arachne zbliżała się powoli, z każdym krokiem napinając atmosferę. Mimo to, nie ona była teraz największym zagrożeniem. Oddech Bahar przyspieszył, a jej spojrzenie stało się rozbiegane.
„Swen, ja nie dam rady” wyszeptała drżącym głosem.
Spojrzałem na nią, zaskoczony. To nie była ta sama Bahar, którą widziałem przed chwilą, walczącą z pająkami, pełną determinacji. Była teraz inną osobą – przestraszoną, na krawędzi załamania.
„Nie mogę, rozumiesz? Nie mogę” jej głos się załamał, a oczy napełniły się łzami. „Zawsze, zawsze bałam się pająków. Obsesyjnie! Chciałam być dzielna, chciałam ci zaimponować. Ale teraz? Arachne? Ja już nie mogę!”.
Wiedziałem, że to nie tylko strach, to była prawdziwa panika. Bahar trzymała maczetę, ale jej dłonie trzęsły się tak bardzo, że nie byłaby w stanie trafić nawet w kamień. Arachne była coraz bliżej. Jeszcze kilka kroków i nie będziemy mieli drogi ucieczki.
„Bahar, posłuchaj” zacząłem, próbując mówić spokojnie, choć w środku czułem to samo – strach. „Nie możemy teraz się poddać, rozumiesz? Jeśli uciekniesz, zostanę tu sam. Nie dam rady sam przeciwko Arachne. Potrzebuję cię. Potrzebuję twojej pomocy, jak nigdy wcześniej!”
Patrzyła na mnie, ale widziałem, że walczyła sama ze sobą. Jej instynkt krzyczał, żeby uciekać, a ja musiałem znaleźć sposób, żeby to zatrzymać.
„Bahar!” próbowałem utrzymać kontakt wzrokowy. „Walczymy razem. Zawsze walczyliśmy razem. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebuję cię tutaj. Boję się tak samo jak ty, ale jeśli teraz uciekniemy, nie będzie już powrotu. To nasza jedyna szansa!”
Oczy Bahar się zaszkliły, a jej ręce wciąż się trzęsły. Zrobiła krok w tył, jakby już podjęła decyzję. „Jesteś moim najlepszym przyjacielem” powiedziała, łamiącym się głosem. „Nie chcę cię stracić. Nie chcę cię zostawić, ale nie wiem, czy dam radę”.
„Wiem” przerwałem jej, starając się przekazać w głosie jak najwięcej pewności. „W tej chwili to nie o mnie chodzi. Chodzi o nas. Jeśli teraz odejdziesz, nie wygramy. Jeśli ty nie dasz rady, ja też nie dam. Wiesz, że nie zostawię cię samej, a ty nie zostawisz mnie, prawda?”
Bahar przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech. Arachne już niemal nad nami stała. Czułem, że nie mamy zbyt wiele czasu. Jednak Bahar musiała przez to przejść. Musiała zrozumieć, że ucieczka to nie opcja.
„Nie dam rady, Swen” powtórzyła cicho. Potem jednak zrobiła coś, czego się nie spodziewałem. Zacisnęła dłonie na rękojeści maczety i stanęła prosto. Spojrzała na mnie, a jej wzrok stał się nagle bardziej skupiony. „Jeśli mam zginąć, to chcę zginąć przy tobie”.
Uśmiechnąłem się do niej, choć czułem, jak napięcie ściskało mi żołądek. „Nie zginiemy. Nie dzisiaj”.
Arachne była już na wyciągnięcie ręki, a jej ludzki głos ponownie rozbrzmiał w mroku: „Dlaczego zabijacie moje dzieci?”
„Nie dzisiaj!” ryknąłem, wznosząc nóż i celując prosto w podbrzusze pająka. W pełni skoncentrowany, uderzyłem z całą siłą, ale ostrze jedynie ześlizgnęło się po jej grubym pancerzu. Potwór zareagował błyskawicznie, jedno z odnóży uderzyło z pełną mocą, wyrzucając mnie w powietrze. Upadłem ciężko, uderzając plecami o wilgotną ścianę jaskini. Żebra zapłonęły bólem, a przez chwilę miałem wrażenie, że mój oddech całkowicie zniknął z płuc. Usiłowałem się podnieść, ale każde zgięcie, każdy ruch, przypominał mi o strzaskanych kościach. Byłem ledwo świadom tego, co działo się wokół mnie, ale zdołałem dostrzec, jak Bahar rzuciła się na pająka, uderzając maczetą z precyzją i energią, której nie widziałem u niej wcześniej.
Każdy jej cios wydawał się być precyzyjnie zaplanowaną częścią śmiertelnego tańca. Maczeta, błyszcząca od jej krwi, świstała z zawrotną prędkością, uderzając w kończyny Arachne. Bahar była szybka, a każde cięcie trafiało w cel. Niestety, każdy cios spotykał się z tym samym rezultatem – pancerz matki pająków odbijał ostrze. Była niezniszczalna, jej skóra była twarda jak stal.
Walka Bahar przypominała prawdziwy taniec, pełen werwy i emocji, ale w końcu jej tempo zwolniło. Była ranna, a krew spływała po jej ramionach, tworząc na skórze krwawe linie. Każdy krok był teraz wolniejszy, każde uderzenie słabsze, jakby zaczynała tracić nadzieję.
W końcu nadszedł ten moment – Bahar osunęła się na jedno kolano, oddychając z trudem. Myślałem, że to koniec, że Arachne w końcu ją dopadnie. Serce zamarło mi w piersi. To miał być nasz kres.
Wtedy usłyszałem coś dziwnego. Spokojne nucenie, delikatne i melodyjne, wypełniło jaskinię. Początkowo ledwo zauważalne, z każdą chwilą narastało, rozpraszając ciszę. Brzmiało jak echo jakiejś dawno zapomnianej pieśni, utkanej ze spokojnych dźwięków, a jednocześnie przeszywających niepokojem. Melodia zdawała się sunąć w powietrzu, oplatać mroczne zakamarki jaskini, wnikając we wszystko – skały, pajęczyny, nawet moje myśli.
Nucenie to kryło w sobie coś znajomego, choć nie potrafiłem tego nazwać. Było hipnotyczne, jakby każda nuta miała własny cel, własny sens. W miarę jak melodia rozbrzmiewała coraz głośniej, Arachne zamarła. Jej odnóża, jeszcze przed chwilą tak zabójcze, zastygły w pół ruchu. Wydawało się, jakby pajęcze ciało poddało się muzyce, wpadając w rytm, który był równocześnie łagodny i przerażający.
Nagle, w świetle pochodni, ujrzałem sylwetkę w tunelu. Był to długowłosy, szczupły mężczyzna, który zdawał się wyłaniać z samego mroku. Jego ubrania były zniszczone, ale wciąż zdradzały ślady minionej świetności. Niósł ze sobą aurę dziwnej pewności siebie, jakby ten świat cieni i potworów należał do niego.
Zrobiłem wszystko, by skupić się na pieśni i zrozumieć, co się dzieje. Bahar, widząc okazję, wycofała się powoli. Udało jej się dotrzeć do mnie. Objęła mnie pod ramiona i zaczęła pomagać mi wstać. Każdy ruch przypominał mi o pękniętych żebrach, ale wiedziałem, że nie możemy zostać w miejscu. Czułem ciężar jej ciała, zmęczonego, poobijanego, ale pełnego determinacji.
Bahar i ja spojrzeliśmy na siebie. Kim był ten mężczyzna? Jakim cudem jego pieśń miała tak potężny wpływ na Arachne? Każdy krok, który stawiał, zdawał się być zsynchronizowany z melodią, a nucenie powoli zmieniało się w śpiew. Spokojne dźwięki nabrały słów, które wypełniły jaskinię:
„Tylko ostrze, co w cieniu się skrywa,
Gdy miękkie gardło cicho przecina,
Głucho przerywa jej życia wrzeciona”.
„Gardło!” spróbowałem krzyknąć, ale z bólu udało mi się jedynie zacharczeć. Bahar jednak zrozumiała – musieliśmy celować w jej gardło. To było jedyne słabe miejsce.
Razem, powoli, zmęczeni i poranieni, podnieśliśmy się. Bahar zerwała się do biegu, a ja podążyłem za nią, choć każdy krok bolał bardziej niż poprzedni. Wiedzieliśmy, że to nasza ostatnia szansa.
Arachne, rozproszona pieśnią, nie zauważyła, jak podbiegliśmy bliżej. Bahar wyprowadziła pierwszy cios, celując dokładnie tam, gdzie trzeba – w gardło. Uderzenie było perfekcyjne. Ostrze maczety wbiło się głęboko, a ja, walcząc z bólem, dołączyłem do niej, wpychając swój nóż w to samo miejsce. Ostrza zanurzyły się w ciele potwora. Arachne zaskrzeczała, próbując się wyrwać, ale była już za słaba. Z każdą sekundą czułem, jak życie ucieka z jej ciała. W końcu opadła martwa.
Oddychaliśmy ciężko, przesiąknięci krwią, ale żywi. Spojrzałem na Bahar, jej twarz była zmęczona, ale uśmiechnęła się do mnie, a w jej oczach widziałem to samo, co czułem – ulgę.
Gdy spojrzeliśmy w stronę tunelu, mężczyzna zniknął, jakby nigdy go tam nie było.
Kiedy w końcu zebrałem siły, spojrzałem na Bahar i zapytałem retorycznie, starając się zapanować nad drżeniem w głosie „Kim do cholery był ten mężczyzna?”
Bahar milczała przez chwilę, jakby przeżywała wewnętrzną walkę, zanim odpowiedziała powoli „Nie jestem pewna, ale przypomina mi kogoś. Dawno temu, kiedy mój dziadek prowadził księgi Skrybów, odwiedził go mężczyzna ubrany bardzo podobnie. Szukali razem czegoś ważnego w starych tomach. Nie wiem, co to było, ale dziadek nazywał go Bardem”.
Słowo to brzmiało znajomo, jak echo dawno zapomnianej pieśni. Kimkolwiek był Bard, jego obecność w tym miejscu była jak fragment większej układanki, której jeszcze nie rozumiałem.
Przez chwilę trwaliśmy w ciszy, jakby każde z nas próbowało poukładać w głowie, co się właśnie wydarzyło. Znużenie zaczynało w końcu przejmować kontrolę nad moim ciałem. Nawet myślenie o powrocie do miasta wydawało się wyzwaniem.
„Wracajmy” powiedziałem, próbując unieść się na nogi. Bahar kiwnęła głową, ale widziałem, że jej zmęczenie dorównuje mojemu.
Podnieśliśmy się z ziemi i ruszyliśmy w kierunku miasta. Marzyłem tylko o kąpieli, o gorącej wodzie, która zmyje ze mnie krew i brud, oraz o łóżku, gdzie mógłbym zapomnieć o tym koszmarze. Przynajmniej na chwilę.
-
- Administrator
- Posty: 4
- Rejestracja: 13 gru 2024, 17:13
Re: Swen
Odpoczynek w Matiate był dokładnie tym, czego potrzebowałem, choć przyznam, że początkowo czułem się tu jak obcy. Przez pierwsze dni po prostu regenerowałem siły. Gorąca woda, która zmyła ze mnie krew i brud, była jak balsam. Spałem w prawdziwym łóżku, w ciszy przerywanej jedynie cichym szumem wiatraków wentylacyjnych. Przez chwilę zapomniałem o zniszczonym świecie na powierzchni.
Czas spędzałem głównie z Bahar. Pomagałem jej w drobnych pracach, naprawiłem kilka urządzeń, które nie wiadomo jakim cudem jeszcze działały. Widziałem, jak coraz bardziej odpręża się w moim towarzystwie. Nie była już tą wycofaną, twardą handlarką z bagien. Czasem, gdy śmiała się z jakiegoś mojego niezgrabnego żartu, miałem wrażenie, że i ona zaczynała o czymś zapominać. Może o bólu, może o stracie. Cokolwiek to było, widok jej uśmiechu był przyjemny.
Ale to nie była tylko nasza chwila. Zaczęliśmy wsiąkać w społeczność podziemnego miasta. Ludzie tutaj żyli spokojnie, choć nie brakowało im trosk. Pomagałem, gdzie mogłem, a moja wiedza o starych technologiach szybko się przydała. Jakiś staruszek z niedowierzaniem patrzył, jak przywracam do życia czajnik elektryczny, ale najbardziej zapamiętałem spotkanie z małą dziewczynką, którą poznałem w warsztacie. Była drobna, z rozczochranymi włosami i oczami błyszczącymi z ciekawości. Trzymała na rękach stworzenie, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak zmutowany szczur. Gdy podeszła bliżej, zobaczyłem, że to coś przypominało przerośniętą świnkę morską – z wielkimi łapami i absurdalnie puszystym ciałem.
„To mój Puszek!” oznajmiła z dumą, wyciągając gryzonia w moją stronę. Patrzył na mnie jakby z wyrzutem, mlaskając wielkimi zębami.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Dawno nie widziałem czegoś tak pociesznego, choć prawdziwe świnki morskie znałem tylko z dawnych czasów. Wybuch sprawił, że ludzie ratowali to, co wydawało im się najważniejsze, a takie drobiazgi jak małe futrzaki odeszły w zapomnienie. Ale Puszek był tu, i to wystarczało, by dziewczynka czuła się szczęśliwa.
Te dni w Matiate były miłe. Nawet beztroskie. Ale w głębi ducha wiedziałem, że to tylko chwilowa przystań. Mój umysł wracał wciąż do Barda. Jego głos, który odbijał się w mojej głowie niczym echo. Kim on był? Jakim cudem pieśń potrafiła powstrzymać Arachne?
Raz Bahar przyłapała mnie, jak wpatrywałem się w ścianę i błądziłem myślami. „O czym myślisz?” zapytała.
Nie odpowiedziałem od razu, ale potem przyznałem „O nim. O Bardzie. Czuję, że nie było to nasze ostatnie spotkanie”.
Bahar wyglądała na zamyśloną, jakby coś rozważała. W końcu powiedziała „Jeśli chcesz znaleźć odpowiedzi, powinniśmy ruszyć do Schinias. To mój rodzinny bunkier. I jedyne miejsce, gdzie na pewno był Bard”.
Jej słowa wwierciły mi się w głowę. Wiedziałem, że miałem rację – moje miejsce nie było tutaj, choć miasto kusiło spokojem. Tym razem czekała mnie podróż na zachód, do bunkra Skrybów w Schinias.
Bahar od razu zabrała się za przygotowania. Zaskakiwała mnie jej determinacja, jakby każda czynność miała swoje ustalone miejsce w większym planie. W ciągu kilku godzin mieliśmy wszystko — mapę, choć mocno zniszczoną, zapasy jedzenia i wody, a także sprzęt, który, jak sądziła, może nam się przydać w górach. „Da radę” powiedziała, łapiąc mnie na tym, że zbyt długo przyglądałem się jej wielbłądowi. „Ma więcej doświadczenia w podróżach niż większość ludzi, których znam”.
Nie wątpiłem w jej słowa, choć perspektywa długich dni marszu przez Park Rodopi, nawet z pomocą takiego zwierzęcia, nie napawała optymizmem.
Ja sam musiałem przemyśleć, co zabrać ze sobą. Torba, choć pakowna, miała swoje ograniczenia, a ja nie chciałem obciążać wielbłąda bardziej, niż było to konieczne. Ostatecznie zdecydowałem się na rzeczy niezbędne — nóż, kilka narzędzi, racje żywnościowe i kanister z wodą. Oglądałem każdy przedmiot dwa razy, zastanawiając się, czy na pewno jest wart dodatkowego ciężaru.
Wieczorem, gdy słońce powoli znikało za horyzontem, siedzieliśmy razem przy ostatnim posiłku w Matiate. Mimo że wokół nas panował spokój, ja wciąż miałem wrażenie, jakby coś czekało na mnie w ciemnościach. Bahar, widząc moje zamyślenie, westchnęła. „Nie możesz ciągle myśleć o tym, co nas czeka” powiedziała cicho.
Nie odpowiedziałem. Może miała rację.
Gdy nastał poranek, miasto wydawało się cichsze niż zwykle. Żadnych pożegnań, żadnych spojrzeń. Tylko my, przygotowani na podróż. Upchnąłem ostatnie rzeczy w torbie, a paski jęknęły pod ich ciężarem. Wzrok mimowolnie uciekł mi ku zachodowi, gdzie za miastem rozciągały się równiny. Nie było tam niczego, co mogłoby dać, choć cień nadziei. Żadnych punktów orientacyjnych, żadnych znaków, że ta podróż to dobry pomysł. Ale nie mogłem pozwolić sobie na wątpliwości.
Pomogłem Bahar wstać. Wyglądała na przygotowaną i gotową. Jej wielbłąd obrzucił mnie spojrzeniem godnym cesarza, jakby nie podobało mu się, że ktoś ośmielił się ruszać jego ładunek. Jego garb uginał się pod ciężarem tobołów, a długie nogi niecierpliwie drapały ziemię.
„Nie wiem, czy to najkrótsza droga, ale zdecydowanie nie jest najłatwiejsza” powiedziała Bahar, zaciągając kaptur na głowę, by chronić się przed wiatrem i słońcem. „Najkrótsza musi wystarczyć” mruknąłem. Wiedziałem, że każda dodatkowa chwila w drodze zwiększa ryzyko, że Bard zniknie, zanim dotrzemy do Schinias.
Pierwsze kroki na równinach były niemal rytualne. W ciszy zostawialiśmy za sobą Matiate, z jego spokojem i względnym bezpieczeństwem. Nie oglądałem się za siebie, choć miałem ochotę. Gdy zrobię to raz, zrobię to ponownie, a z czasem każde spojrzenie będzie coraz trudniejsze do przerwania.
Po kilku godzinach marszu równiny zaczęły ustępować miejsca pierwszym wzgórzom, a teren stawał się coraz bardziej urozmaicony, z rzadka porośnięty zdziczałymi krzewami i karłowatymi drzewami. Powietrze miało lekki posmak rdzy — pewnie od licznych złóż żelaza w skałach, pomyślałem. Albo od czegoś gorszego.
Przy każdej przerwie wielbłąd pokazywał, że nie jest zwykłym zwierzęciem. Kiedy na moment usiedliśmy pod jednym z drzew, z precyzją, która mnie zaskoczyła, zaczął obgryzać kępy trawy, ignorując kolce i wyraźny brud, jakby dokładnie wiedział, co mu nie zaszkodzi. Bahar spojrzała na niego z dumą. „Widzisz?” powiedziała. „On wie, co robić. Powinniśmy brać z niego przykład”.
„To znaczy zacząć jeść trawę?” odparłem, podnosząc brew.
Uśmiechnęła się krótko. „Nie, to znaczy zaufać instynktom”.
To było dobre przypomnienie. Instynkt podpowiadał mi, że Park Rodopi nie będzie dla nas łaskawy. Nawet bez radioaktywnego pyłu w powietrzu, który czasem unosił się wraz z południowym wiatrem, te góry miały złą sławę. Zwłaszcza wśród wędrowców. Mówiono o wielkich pająkach, jadowitych skorpionach i wężach, które nie tylko były większe, niż powinny, ale także zachowywały się w sposób nienaturalny. Cholerne zmutowane stworzenia.
Pierwsze dni minęły spokojnie, choć poczucie zagrożenia wisiało w powietrzu jak burza, która jeszcze nie nadeszła. Zatrzymaliśmy się na noc pod skalnym nawisem, gdzie szybko rozstawiliśmy prowizoryczny obóz. Wielbłąd zajął miejsce tuż przy wejściu, jakby strzegł nas niczym wyszkolony wartownik.
Siedząc przy niewielkim ognisku, patrzyłem na Bahar, która z zamyśleniem naprawiała pasek jednego z plecaków. Jej ruchy były pewne i precyzyjne. Zastanawiałem się, co musiała przeżyć, żeby stać się taką, jaka była.
„Myślisz, że to w ogóle możliwe?” zapytała nagle, nie podnosząc wzroku.
„Co?”
„Że przejdziemy przez Park Rodopi bez żadnych większych problemów” odpowiedziała. Spojrzałem w ciemność za naszym obozem. Cienie wydawały się poruszać, choć wiedziałem, że to tylko gra świateł. „Nie. Ale myślę, że możemy spróbować”.
Nie odpowiedziała, ale kątem oka dostrzegłem jej delikatny uśmiech. W tej chwili to wystarczyło, bym poczuł się nieco spokojniejszy. Ale wiedziałem, że prawdziwe wyzwania dopiero się zaczynają.
Ognisko ledwo tliło się popiołem, a powietrze pachniało spaloną ziemią i chłodem poranka. Kiedy podniosłem wzrok, światło brzasku zdawało się oszukiwać – wszystko było jaśniejsze, niż w rzeczywistości. Tylko żółć zeschłych traw i szarość popiołu rozłożonego jak cienka warstwa kurzu na ziemi przypominały, gdzie naprawdę jesteśmy. Wstałem powoli, przeciągając się. Kości chrupnęły jak sucha gałąź. Bahar już była na nogach, podciągając uprząż wielbłąda, który wyglądał, jakby miał dość tego wszystkiego jeszcze zanim wyruszyliśmy.
Nie minęła godzina drogi, a wiatr zaciął lodowatymi podmuchami. Pogoda nigdy naprawdę nie rozpieszczała tych ziem, a nawet jeśli przestawało być zimno, to tylko po to, by ustąpić miejsca nieustannemu przypiekaniu słońca. Czułem się jak w miejscu, gdzie pory roku umarły razem z resztą cywilizacji. Bahar poprawiła szal na ramionach i spojrzała na mnie.
„Jak tam twoje przekonanie, że to najlepsza trasa?” zapytała pół-żartem.
„Nie zmieniłem zdania” odparłem.
Wiatr szybko zabrał to, co mogło być odpowiedzią, a wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się rozmaite ruiny. Pozostałości miasteczek, które kiedyś musiały być pełne życia. Domy, czy raczej to, co z nich zostało, były powyginane jak zęby trupa, który zbyt długo leżał na słońcu. Wszystko było nierealne w swoim bezruchu, jakby zatrzymane w połowie dnia, którego nigdy nie skończyło. Każdy szczegół przypominał o upale, który musiał się tu przetoczyć zaraz po Wybuchu.
Droga wiodła na północny zachód, przez spalone lasy. Nigdy nie widziałem tylu martwych drzew – powalone, spalone, bez resztek dumy. Bahar rzuciła mi pytające spojrzenie, gdy zatrzymałem się przy kępce traw.
„Co tam widzisz?” zapytała.
„Ślady” powiedziałem, choć w rzeczywistości to były raczej domysły. Wcześniej w takich miejscach widywałem zwierzęta, ale tu było tak cicho, że mogłem przysiąc, iż świat się skończył i zostawił nas dwoje w tej pustce.
Gdy dotarliśmy do rzeki, był to niemal cud – woda płynęła, szumiąc spokojnie, jakby zapomniała, w jakim świecie przyszło jej istnieć. Widziałem kilka ryb, które kołysały się w nurcie. Były mniejsze, niż pamiętałem z czasów sprzed Wybuchu, ale nadal wyglądały na zdatne do zjedzenia. Bahar wyciągnęła nóż i wbiła we mnie spojrzenie, które mówiło — na co czekamy?
Kiedy siedzieliśmy przy ognisku i jedliśmy pieczone ryby, świat zdawał się wracać do życia. Ale tylko na chwilę.
Droga znów była długa i pusta. Tylko popioły, niesione wiatrem, tańczyły jak duchy. Kiedyś te trasy tętniły życiem. Pamiętam czasy, gdy ludzie w maskach gazowych wędrowali tędy masowo, ciągnąc za sobą wózki i pchając taczki wypełnione tym, co udało im się uratować ze swojego starego świata. Zostali wygnańcami, skazanymi na tułacze życie. Zostawiali za sobą wszystko. Patrząc teraz na puste drogi, wiem, że nie stawili czoła nowej, brutalnej rzeczywistości. Każdy dzień był walką o przetrwanie, a nieustające zagrożenie ze strony promieniowania, chorób i innych ocalałych sprawiało, że życie było niezwykle kruche i nieprzewidywalne.
Po dwóch tygodniach marszu dotarliśmy do brzegu jeziora Sapanca. Bahar wpatrywała się w ciemną taflę wody, jakby próbowała w niej znaleźć odpowiedź. Ja widziałem tylko lustro odbijające popielate niebo. Tuż obok, na wilgotnej ziemi, coś zostawiło odciski łap — za duże jak na wilki, za głębokie jak na jelenie. Podniosłem wzrok, a gdzieś w zaroślach dostrzegłem błysk, jakby para oczu, które zniknęły, zanim mogłem je dostrzec.
„Nie czeka nas tu nic dobrego” powiedziałem cicho, nie odrywając wzroku od zarośli.
„Nie czeka” odparła Bahar.
Jeszcze tydzień. Tyle dzieliło nas od Parku Rodopi. A ja miałem wrażenie, że każda kolejna noc będzie chłodniejsza i bardziej niepokojąca.
Podążaliśmy coraz dalej na zachód. Powietrze stawało się coraz suchsze, a każdy krok przypominał mi, jak daleko jesteśmy od jakiegokolwiek komfortu. Bahar, prowadząc wielbłąda, szła w milczeniu, ale jej obecność była wyczuwalna nawet bez słów. W tych okolicznościach samotność nie była czymś, czego się pragnęło.
„Nie pożądaj przedmiotów doczesnych” oznajmiła nagle, przerywając moje rozmyślania.
Spojrzałem na nią, unosząc brew. „I nie myśl o zabijaniu ludzi dla zysku, bo staniesz się złym człowiekiem” kontynuowała.
„To bardzo mądre” odpowiedziałem z nutą sarkazmu.
„Przez cały dzień brniemy po piasku, muszę o czymś mówić, żeby nie zwariować!”
Wielbłąd, jakby wyczuwając nastrój, odwrócił głowę i spojrzał na mnie, parskając lekko. Zaczynam podejrzewać, że nasz przyjaciel ma więcej osobowości, niż chciałbym przyznać.
Wkrótce dotarliśmy do sterty kamieni, która służyła za prymitywny znak graniczny. Za nią świat zmieniał się na jeszcze bardziej surowy. Górzysta pustynia Parku Rodopi wyglądała jak miejsce, które nawet sama natura chciała opuścić. Poczułem dreszcz na karku, choć wiatr był ciepły.
Od momentu, gdy minęliśmy jezioro, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ktoś nas obserwuje. Każdy cień wydawał się za długi, każdy szelest zbyt celowy. Kiedy zaczęliśmy wchodzić wyżej, zauważyliśmy stada małych, kudłatych krów. Ich diabelskie spojrzenia wywoływały we mnie coś między fascynacją, a niepokojem. Po odgłosach i zapachu można było sądzić, że w pobliżu są też kozy, choć nie chciałem zbliżać się, by to potwierdzić.
Słońce powoli zachodziło, rzucając długie, złote cienie na nierówną ziemię. „Zachód dokładnie przed nami. Może trochę na prawo. Maszerujemy prosto w zachodzące słońce!” powiedziałem, mrużąc oczy przed oślepiającym światłem.
„Też zacząłeś mówić, żeby nie zwariować?” Bahar zaśmiała się krótko.
Gdy temperatura postanowiła gwałtownie spaść, zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Nocne niebo rozbłysło milionem gwiazd, jakby próbowało udowodnić, że ten świat nie jest całkowicie pozbawiony piękna.
Obudził nas dźwięk. Cichy, ale wyraźny, jakby coś poruszyło się w pobliżu. Odruchowo sięgnąłem po nóż, a Bahar uniosła się na łokciach. W pobliskim rowie zauważyłem dwa stworzenia o brązowym futrze i łysych ogonach. Wyglądały jak gigantyczne szczury z długimi zębami, które mogłyby przegryźć metal.
„Świetnie, prawie zostaliśmy śniadaniem” mruknąłem, obserwując, jak znikają w porannym półmroku.
Gdy ruszyliśmy dalej, krajobraz zaczął się zmieniać. Pagórki stawały się bardziej strome, a wokół pojawiały się niewielkie lasy i zarośla. To był znak, że jesteśmy coraz bliżej serca Parku Rodopi. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i gnijących liści, ale było coś jeszcze – coś trudnego do zidentyfikowania, co budziło we mnie niepokój.
Na niebie pojawiły się ptaki, szybujące wysoko i krążące niczym zwiadowcy śmierci. Bahar od razu sięgnęła po broń.
„Padlinożercy” powiedziała.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, spod pobliskiego drzewa wynurzył się łuskowaty grzbiet. Poruszał się powoli, jakby wiedział, że nie musi się spieszyć, by wzbudzić strach. Nie potrzebowaliśmy słów. Chwyciłem nóż, a Bahar uniosła maczetę, zanim stworzenie pokazało swój łeb. I z głowy! Dosłownie – z głowy nic nie zostało. Ale to, co zobaczyliśmy, sprawiło, że oboje zamarliśmy. Dwumetrowy, bezgłowy już skorpion leżał przed nami, a jego tułów wciąż drgał konwulsyjnie.
„Ciekawe, czy był jadowity?” zapytałem z uśmiechem, ale spojrzenie Bahar mówiło jasno, że to nie jest czas na żarty, że to dopiero początek.
Czas spędzałem głównie z Bahar. Pomagałem jej w drobnych pracach, naprawiłem kilka urządzeń, które nie wiadomo jakim cudem jeszcze działały. Widziałem, jak coraz bardziej odpręża się w moim towarzystwie. Nie była już tą wycofaną, twardą handlarką z bagien. Czasem, gdy śmiała się z jakiegoś mojego niezgrabnego żartu, miałem wrażenie, że i ona zaczynała o czymś zapominać. Może o bólu, może o stracie. Cokolwiek to było, widok jej uśmiechu był przyjemny.
Ale to nie była tylko nasza chwila. Zaczęliśmy wsiąkać w społeczność podziemnego miasta. Ludzie tutaj żyli spokojnie, choć nie brakowało im trosk. Pomagałem, gdzie mogłem, a moja wiedza o starych technologiach szybko się przydała. Jakiś staruszek z niedowierzaniem patrzył, jak przywracam do życia czajnik elektryczny, ale najbardziej zapamiętałem spotkanie z małą dziewczynką, którą poznałem w warsztacie. Była drobna, z rozczochranymi włosami i oczami błyszczącymi z ciekawości. Trzymała na rękach stworzenie, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak zmutowany szczur. Gdy podeszła bliżej, zobaczyłem, że to coś przypominało przerośniętą świnkę morską – z wielkimi łapami i absurdalnie puszystym ciałem.
„To mój Puszek!” oznajmiła z dumą, wyciągając gryzonia w moją stronę. Patrzył na mnie jakby z wyrzutem, mlaskając wielkimi zębami.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Dawno nie widziałem czegoś tak pociesznego, choć prawdziwe świnki morskie znałem tylko z dawnych czasów. Wybuch sprawił, że ludzie ratowali to, co wydawało im się najważniejsze, a takie drobiazgi jak małe futrzaki odeszły w zapomnienie. Ale Puszek był tu, i to wystarczało, by dziewczynka czuła się szczęśliwa.
Te dni w Matiate były miłe. Nawet beztroskie. Ale w głębi ducha wiedziałem, że to tylko chwilowa przystań. Mój umysł wracał wciąż do Barda. Jego głos, który odbijał się w mojej głowie niczym echo. Kim on był? Jakim cudem pieśń potrafiła powstrzymać Arachne?
Raz Bahar przyłapała mnie, jak wpatrywałem się w ścianę i błądziłem myślami. „O czym myślisz?” zapytała.
Nie odpowiedziałem od razu, ale potem przyznałem „O nim. O Bardzie. Czuję, że nie było to nasze ostatnie spotkanie”.
Bahar wyglądała na zamyśloną, jakby coś rozważała. W końcu powiedziała „Jeśli chcesz znaleźć odpowiedzi, powinniśmy ruszyć do Schinias. To mój rodzinny bunkier. I jedyne miejsce, gdzie na pewno był Bard”.
Jej słowa wwierciły mi się w głowę. Wiedziałem, że miałem rację – moje miejsce nie było tutaj, choć miasto kusiło spokojem. Tym razem czekała mnie podróż na zachód, do bunkra Skrybów w Schinias.
Bahar od razu zabrała się za przygotowania. Zaskakiwała mnie jej determinacja, jakby każda czynność miała swoje ustalone miejsce w większym planie. W ciągu kilku godzin mieliśmy wszystko — mapę, choć mocno zniszczoną, zapasy jedzenia i wody, a także sprzęt, który, jak sądziła, może nam się przydać w górach. „Da radę” powiedziała, łapiąc mnie na tym, że zbyt długo przyglądałem się jej wielbłądowi. „Ma więcej doświadczenia w podróżach niż większość ludzi, których znam”.
Nie wątpiłem w jej słowa, choć perspektywa długich dni marszu przez Park Rodopi, nawet z pomocą takiego zwierzęcia, nie napawała optymizmem.
Ja sam musiałem przemyśleć, co zabrać ze sobą. Torba, choć pakowna, miała swoje ograniczenia, a ja nie chciałem obciążać wielbłąda bardziej, niż było to konieczne. Ostatecznie zdecydowałem się na rzeczy niezbędne — nóż, kilka narzędzi, racje żywnościowe i kanister z wodą. Oglądałem każdy przedmiot dwa razy, zastanawiając się, czy na pewno jest wart dodatkowego ciężaru.
Wieczorem, gdy słońce powoli znikało za horyzontem, siedzieliśmy razem przy ostatnim posiłku w Matiate. Mimo że wokół nas panował spokój, ja wciąż miałem wrażenie, jakby coś czekało na mnie w ciemnościach. Bahar, widząc moje zamyślenie, westchnęła. „Nie możesz ciągle myśleć o tym, co nas czeka” powiedziała cicho.
Nie odpowiedziałem. Może miała rację.
Gdy nastał poranek, miasto wydawało się cichsze niż zwykle. Żadnych pożegnań, żadnych spojrzeń. Tylko my, przygotowani na podróż. Upchnąłem ostatnie rzeczy w torbie, a paski jęknęły pod ich ciężarem. Wzrok mimowolnie uciekł mi ku zachodowi, gdzie za miastem rozciągały się równiny. Nie było tam niczego, co mogłoby dać, choć cień nadziei. Żadnych punktów orientacyjnych, żadnych znaków, że ta podróż to dobry pomysł. Ale nie mogłem pozwolić sobie na wątpliwości.
Pomogłem Bahar wstać. Wyglądała na przygotowaną i gotową. Jej wielbłąd obrzucił mnie spojrzeniem godnym cesarza, jakby nie podobało mu się, że ktoś ośmielił się ruszać jego ładunek. Jego garb uginał się pod ciężarem tobołów, a długie nogi niecierpliwie drapały ziemię.
„Nie wiem, czy to najkrótsza droga, ale zdecydowanie nie jest najłatwiejsza” powiedziała Bahar, zaciągając kaptur na głowę, by chronić się przed wiatrem i słońcem. „Najkrótsza musi wystarczyć” mruknąłem. Wiedziałem, że każda dodatkowa chwila w drodze zwiększa ryzyko, że Bard zniknie, zanim dotrzemy do Schinias.
Pierwsze kroki na równinach były niemal rytualne. W ciszy zostawialiśmy za sobą Matiate, z jego spokojem i względnym bezpieczeństwem. Nie oglądałem się za siebie, choć miałem ochotę. Gdy zrobię to raz, zrobię to ponownie, a z czasem każde spojrzenie będzie coraz trudniejsze do przerwania.
Po kilku godzinach marszu równiny zaczęły ustępować miejsca pierwszym wzgórzom, a teren stawał się coraz bardziej urozmaicony, z rzadka porośnięty zdziczałymi krzewami i karłowatymi drzewami. Powietrze miało lekki posmak rdzy — pewnie od licznych złóż żelaza w skałach, pomyślałem. Albo od czegoś gorszego.
Przy każdej przerwie wielbłąd pokazywał, że nie jest zwykłym zwierzęciem. Kiedy na moment usiedliśmy pod jednym z drzew, z precyzją, która mnie zaskoczyła, zaczął obgryzać kępy trawy, ignorując kolce i wyraźny brud, jakby dokładnie wiedział, co mu nie zaszkodzi. Bahar spojrzała na niego z dumą. „Widzisz?” powiedziała. „On wie, co robić. Powinniśmy brać z niego przykład”.
„To znaczy zacząć jeść trawę?” odparłem, podnosząc brew.
Uśmiechnęła się krótko. „Nie, to znaczy zaufać instynktom”.
To było dobre przypomnienie. Instynkt podpowiadał mi, że Park Rodopi nie będzie dla nas łaskawy. Nawet bez radioaktywnego pyłu w powietrzu, który czasem unosił się wraz z południowym wiatrem, te góry miały złą sławę. Zwłaszcza wśród wędrowców. Mówiono o wielkich pająkach, jadowitych skorpionach i wężach, które nie tylko były większe, niż powinny, ale także zachowywały się w sposób nienaturalny. Cholerne zmutowane stworzenia.
Pierwsze dni minęły spokojnie, choć poczucie zagrożenia wisiało w powietrzu jak burza, która jeszcze nie nadeszła. Zatrzymaliśmy się na noc pod skalnym nawisem, gdzie szybko rozstawiliśmy prowizoryczny obóz. Wielbłąd zajął miejsce tuż przy wejściu, jakby strzegł nas niczym wyszkolony wartownik.
Siedząc przy niewielkim ognisku, patrzyłem na Bahar, która z zamyśleniem naprawiała pasek jednego z plecaków. Jej ruchy były pewne i precyzyjne. Zastanawiałem się, co musiała przeżyć, żeby stać się taką, jaka była.
„Myślisz, że to w ogóle możliwe?” zapytała nagle, nie podnosząc wzroku.
„Co?”
„Że przejdziemy przez Park Rodopi bez żadnych większych problemów” odpowiedziała. Spojrzałem w ciemność za naszym obozem. Cienie wydawały się poruszać, choć wiedziałem, że to tylko gra świateł. „Nie. Ale myślę, że możemy spróbować”.
Nie odpowiedziała, ale kątem oka dostrzegłem jej delikatny uśmiech. W tej chwili to wystarczyło, bym poczuł się nieco spokojniejszy. Ale wiedziałem, że prawdziwe wyzwania dopiero się zaczynają.
Ognisko ledwo tliło się popiołem, a powietrze pachniało spaloną ziemią i chłodem poranka. Kiedy podniosłem wzrok, światło brzasku zdawało się oszukiwać – wszystko było jaśniejsze, niż w rzeczywistości. Tylko żółć zeschłych traw i szarość popiołu rozłożonego jak cienka warstwa kurzu na ziemi przypominały, gdzie naprawdę jesteśmy. Wstałem powoli, przeciągając się. Kości chrupnęły jak sucha gałąź. Bahar już była na nogach, podciągając uprząż wielbłąda, który wyglądał, jakby miał dość tego wszystkiego jeszcze zanim wyruszyliśmy.
Nie minęła godzina drogi, a wiatr zaciął lodowatymi podmuchami. Pogoda nigdy naprawdę nie rozpieszczała tych ziem, a nawet jeśli przestawało być zimno, to tylko po to, by ustąpić miejsca nieustannemu przypiekaniu słońca. Czułem się jak w miejscu, gdzie pory roku umarły razem z resztą cywilizacji. Bahar poprawiła szal na ramionach i spojrzała na mnie.
„Jak tam twoje przekonanie, że to najlepsza trasa?” zapytała pół-żartem.
„Nie zmieniłem zdania” odparłem.
Wiatr szybko zabrał to, co mogło być odpowiedzią, a wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się rozmaite ruiny. Pozostałości miasteczek, które kiedyś musiały być pełne życia. Domy, czy raczej to, co z nich zostało, były powyginane jak zęby trupa, który zbyt długo leżał na słońcu. Wszystko było nierealne w swoim bezruchu, jakby zatrzymane w połowie dnia, którego nigdy nie skończyło. Każdy szczegół przypominał o upale, który musiał się tu przetoczyć zaraz po Wybuchu.
Droga wiodła na północny zachód, przez spalone lasy. Nigdy nie widziałem tylu martwych drzew – powalone, spalone, bez resztek dumy. Bahar rzuciła mi pytające spojrzenie, gdy zatrzymałem się przy kępce traw.
„Co tam widzisz?” zapytała.
„Ślady” powiedziałem, choć w rzeczywistości to były raczej domysły. Wcześniej w takich miejscach widywałem zwierzęta, ale tu było tak cicho, że mogłem przysiąc, iż świat się skończył i zostawił nas dwoje w tej pustce.
Gdy dotarliśmy do rzeki, był to niemal cud – woda płynęła, szumiąc spokojnie, jakby zapomniała, w jakim świecie przyszło jej istnieć. Widziałem kilka ryb, które kołysały się w nurcie. Były mniejsze, niż pamiętałem z czasów sprzed Wybuchu, ale nadal wyglądały na zdatne do zjedzenia. Bahar wyciągnęła nóż i wbiła we mnie spojrzenie, które mówiło — na co czekamy?
Kiedy siedzieliśmy przy ognisku i jedliśmy pieczone ryby, świat zdawał się wracać do życia. Ale tylko na chwilę.
Droga znów była długa i pusta. Tylko popioły, niesione wiatrem, tańczyły jak duchy. Kiedyś te trasy tętniły życiem. Pamiętam czasy, gdy ludzie w maskach gazowych wędrowali tędy masowo, ciągnąc za sobą wózki i pchając taczki wypełnione tym, co udało im się uratować ze swojego starego świata. Zostali wygnańcami, skazanymi na tułacze życie. Zostawiali za sobą wszystko. Patrząc teraz na puste drogi, wiem, że nie stawili czoła nowej, brutalnej rzeczywistości. Każdy dzień był walką o przetrwanie, a nieustające zagrożenie ze strony promieniowania, chorób i innych ocalałych sprawiało, że życie było niezwykle kruche i nieprzewidywalne.
Po dwóch tygodniach marszu dotarliśmy do brzegu jeziora Sapanca. Bahar wpatrywała się w ciemną taflę wody, jakby próbowała w niej znaleźć odpowiedź. Ja widziałem tylko lustro odbijające popielate niebo. Tuż obok, na wilgotnej ziemi, coś zostawiło odciski łap — za duże jak na wilki, za głębokie jak na jelenie. Podniosłem wzrok, a gdzieś w zaroślach dostrzegłem błysk, jakby para oczu, które zniknęły, zanim mogłem je dostrzec.
„Nie czeka nas tu nic dobrego” powiedziałem cicho, nie odrywając wzroku od zarośli.
„Nie czeka” odparła Bahar.
Jeszcze tydzień. Tyle dzieliło nas od Parku Rodopi. A ja miałem wrażenie, że każda kolejna noc będzie chłodniejsza i bardziej niepokojąca.
Podążaliśmy coraz dalej na zachód. Powietrze stawało się coraz suchsze, a każdy krok przypominał mi, jak daleko jesteśmy od jakiegokolwiek komfortu. Bahar, prowadząc wielbłąda, szła w milczeniu, ale jej obecność była wyczuwalna nawet bez słów. W tych okolicznościach samotność nie była czymś, czego się pragnęło.
„Nie pożądaj przedmiotów doczesnych” oznajmiła nagle, przerywając moje rozmyślania.
Spojrzałem na nią, unosząc brew. „I nie myśl o zabijaniu ludzi dla zysku, bo staniesz się złym człowiekiem” kontynuowała.
„To bardzo mądre” odpowiedziałem z nutą sarkazmu.
„Przez cały dzień brniemy po piasku, muszę o czymś mówić, żeby nie zwariować!”
Wielbłąd, jakby wyczuwając nastrój, odwrócił głowę i spojrzał na mnie, parskając lekko. Zaczynam podejrzewać, że nasz przyjaciel ma więcej osobowości, niż chciałbym przyznać.
Wkrótce dotarliśmy do sterty kamieni, która służyła za prymitywny znak graniczny. Za nią świat zmieniał się na jeszcze bardziej surowy. Górzysta pustynia Parku Rodopi wyglądała jak miejsce, które nawet sama natura chciała opuścić. Poczułem dreszcz na karku, choć wiatr był ciepły.
Od momentu, gdy minęliśmy jezioro, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ktoś nas obserwuje. Każdy cień wydawał się za długi, każdy szelest zbyt celowy. Kiedy zaczęliśmy wchodzić wyżej, zauważyliśmy stada małych, kudłatych krów. Ich diabelskie spojrzenia wywoływały we mnie coś między fascynacją, a niepokojem. Po odgłosach i zapachu można było sądzić, że w pobliżu są też kozy, choć nie chciałem zbliżać się, by to potwierdzić.
Słońce powoli zachodziło, rzucając długie, złote cienie na nierówną ziemię. „Zachód dokładnie przed nami. Może trochę na prawo. Maszerujemy prosto w zachodzące słońce!” powiedziałem, mrużąc oczy przed oślepiającym światłem.
„Też zacząłeś mówić, żeby nie zwariować?” Bahar zaśmiała się krótko.
Gdy temperatura postanowiła gwałtownie spaść, zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Nocne niebo rozbłysło milionem gwiazd, jakby próbowało udowodnić, że ten świat nie jest całkowicie pozbawiony piękna.
Obudził nas dźwięk. Cichy, ale wyraźny, jakby coś poruszyło się w pobliżu. Odruchowo sięgnąłem po nóż, a Bahar uniosła się na łokciach. W pobliskim rowie zauważyłem dwa stworzenia o brązowym futrze i łysych ogonach. Wyglądały jak gigantyczne szczury z długimi zębami, które mogłyby przegryźć metal.
„Świetnie, prawie zostaliśmy śniadaniem” mruknąłem, obserwując, jak znikają w porannym półmroku.
Gdy ruszyliśmy dalej, krajobraz zaczął się zmieniać. Pagórki stawały się bardziej strome, a wokół pojawiały się niewielkie lasy i zarośla. To był znak, że jesteśmy coraz bliżej serca Parku Rodopi. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i gnijących liści, ale było coś jeszcze – coś trudnego do zidentyfikowania, co budziło we mnie niepokój.
Na niebie pojawiły się ptaki, szybujące wysoko i krążące niczym zwiadowcy śmierci. Bahar od razu sięgnęła po broń.
„Padlinożercy” powiedziała.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, spod pobliskiego drzewa wynurzył się łuskowaty grzbiet. Poruszał się powoli, jakby wiedział, że nie musi się spieszyć, by wzbudzić strach. Nie potrzebowaliśmy słów. Chwyciłem nóż, a Bahar uniosła maczetę, zanim stworzenie pokazało swój łeb. I z głowy! Dosłownie – z głowy nic nie zostało. Ale to, co zobaczyliśmy, sprawiło, że oboje zamarliśmy. Dwumetrowy, bezgłowy już skorpion leżał przed nami, a jego tułów wciąż drgał konwulsyjnie.
„Ciekawe, czy był jadowity?” zapytałem z uśmiechem, ale spojrzenie Bahar mówiło jasno, że to nie jest czas na żarty, że to dopiero początek.